Humphrey Bogart w „Sokole maltańskim” z 1941 r. jako detektyw Sam Spade odpala kolejnego papierosa i mówi: „Tak naprawdę nie uwierzyliśmy w ani jedno twoje słowo, panno O’Shaughnessy. Uwierzyliśmy natomiast w twoje 200 dol. Zapłaciłaś nam więcej, niż gdybyś mówiła prawdę, ale to wystarczy, aby wszystko było w porządku”. Dziś wystarczy 1,15 mln euro, a rząd maltański uzna, że nie ma znaczenia, czy aplikujący o miejscowe obywatelstwo ma jakiekolwiek związki z wyspą, czy wiąże z nią przyszłość, chce się nauczyć języka. Każdy, kto ma kasę, może zostać swój.
Malta od tego roku sprzedaje obywatelstwa. Pierwotnie cena miała wynosić 650 tys. dol., ale po interwencji Unii Europejskiej niemal podwojono stawkę i wprowadzono warunek przynajmniej rocznej rezydencji na terenie wyspy. Co nie oznacza, że bogaci aplikanci muszą się przez rok wygrzewać na maltańskich plażach. Wystarczy, że przez rok zagrzeją się tam ich pieniądze. Jeśli nie będzie im akurat po drodze na wyspę, nowy paszport dostaną pocztą. Trwa właśnie rozdawanie pierwszej transzy 1800 dokumentów. Biją się o nie głównie Chińczycy i Arabowie znad Zatoki Perskiej.
Wiele państw już pootwierało swoje granice dla tych, którzy skłonni są zapłacić. Tzw. wizy inwestycyjne lub „złote karty pobytu” od lat wydają takie europejskie państwa, jak Austria, Hiszpania, Wielka Brytania czy Węgry. Jesienią ubiegłego roku dołączyła Portugalia – wymaga ona od chętnych spełnienia choćby jednego z następujących warunków: zainwestowania co najmniej miliona euro na pięć lat, zakupu nieruchomości wartej minimum 500 tys. euro lub stworzenia 10 miejsc pracy.
Na oryginalniejszy pomysł wpadli ostatnio Brytyjczycy.