– Można kochać Łotwę i popierać rosyjską politykę na Ukrainie – powiedział łotewski prezydent Andris Bērziņš w wywiadzie dla radia Baltkom. Dla wielu takie słowa płynące z ust głowy państwa to sygnał, że rosyjskie wpływy w najwyższych kręgach władzy w Rydze mogą być niepokojąco duże. Aivers Lembergs, burmistrz Ventspils i milioner, którego nieoficjalnie nazywa się skarbnikiem głowy państwa, mówił publicznie, że umieszczenie jednostek NATO na terytorium Łotwy będzie nową okupacją, podobną do tej, którą w 1940 r. rozpoczął ZSRR i która doprowadziła do aneksji republiki.
Jednocześnie brzmią głosy o poważnym ryzyku destabilizacji. Minister obrony Rajmonds Vejonis, cytowany przez Polskie Radio, mówił, że „Rosja próbuje zasiać ferment w krajach bałtyckich przy pomocy wyszkolonych prowokatorów”, podając przykład przedstawiciela mniejszości rosyjskiej, który publicznie oskarżył władze Łotwy o próby uciszenia Rosjan w tym kraju przy pomocy wojska. – Zagrożenie ze strony Rosji rośnie, ale jednocześnie nie można powiedzieć, że możliwe jest militarne wtargnięcie do regionu bałtyckiego – zastrzegał jednak później Vejonis, cytowany przez portal DELFI.
Zdaniem ekspertów, by doprowadzić do kryzysu na Łotwie, nie jest jednak wcale konieczny scenariusz militarny. – Jeśli Rosjanie chcą rozsadzić NATO od wewnątrz, unikając zastosowania art. 5. Traktatu Północnoatlantyckiego, to Łotwa jest z ich punktu widzenia idealnym miejscem, żeby to zrobić – ocenia ekspert zajmujący się polityką wschodnią. – Nie są potrzebne żadne czołgi ani nawet „zielone ludziki”, żeby wciągnąć Łotwę pod bezpośrednią kontrolę Moskwy i uczynić z niej rosyjskie narzędzie wewnątrz NATO i UE.