Chiny pierwszą gospodarką globu! Być może już nią są. Niewykluczone, że jeszcze troszkę muszą podrosnąć i pałeczkę ekonomicznego lidera przejmą gdzieś na przełomie roku. Wytypowanie dokładnego dnia jest niemożliwe, ale pal licho skrupulatność, skoro podobno jesteśmy świadkami zdarzenia epokowego. Stany Zjednoczone prześcignęły Wielką Brytanię w 1872 r. i prymat największej gospodarki zachowały przez 140 lat z okładem. Dopiero teraz Amerykę w cień spychają ekonomiści jednej z agend Banku Światowego.
Wraz z najnowszym raportem Międzynarodowego Programu Porównawczego (ICP) prasa na Zachodzie straszy początkiem „chińskiego wieku” i już wpisuje datę w akcie urodzenia nowego supermocarstwa. Tymczasem w Chinach wcale nie jest to powód do dumy, raczej do niepokoju.
Marynarki a PKB
Na początek krótko o tym, co właściwie policzyli specjaliści ICP. Wyszło im, że cała chińska gospodarka już niebawem będzie mogła wytworzyć więcej niż amerykańska. Wniosek ten, jak zawsze w ekonomii, obwarowany jest pewnymi założeniami. Najważniejszy to taki, że wzięto pod uwagę parytet siły nabywczej, czyli różnice cen w obu krajach, bo ta sama usługa, np. pranie marynarki w pralni chemicznej w Szanghaju, kosztuje mniej niż w Nowym Jorku.
Ten sposób liczenia PKB pozwala łatwiej rozeznać się, ile marynarek do prania może oddać Chińczyk, a ile Amerykanin. W 2011 r. – tymi danymi posługiwał się ICP – tzw. statystyczny Chińczyk w Chinach wytworzył towarów i usług za 10 057 dol., natomiast Amerykanin w Ameryce za 49 782 dol. Różnica jest pięciokrotna. Ale – już dobiegamy do wyniku – Chińczycy są cztery razy liczniejsi od Amerykanów, na dodatek po 2011 r. chińska gospodarka rosła szybciej niż amerykańska. I właśnie ją przerasta.
Podobne wiadomości zapalają czerwone lampki na biurkach chińskich liderów i ich propagandzistów. Ilekroć zewnętrzne instytucje próbują zmierzyć i zważyć faktyczną potęgę ich kraju, Chińczycy wyglądają na poważnie zakłopotanych i prostują dane, ich zdaniem zawsze przesadzone. Tak się działo, gdy kilka lat temu Państwo Środka prześcigało Niemcy jako największego eksportera, Japonię jako drugą gospodarkę (w tzw. ujęciu nominalnym, bez liczenia różnic cen) i gdy ich zapotrzebowanie na energię wyprzedzało amerykańskie.
Również teraz chińscy delegaci w Banku Światowym miesiącami naciskali na kolegów z ICP, by nieco przystrzygli swój wynik. To się nie udało. Chińskie media bardzo oszczędnie poinformowały naród o tym wielkim sukcesie. Np. „Dziennik Ludowy”, odpowiednik dawnej polskiej „Trybuny Ludu”, pospieszył z objaśnieniem, że raport ICP jest mocno przedwczesny. Według chińskich obliczeń Chiny będą największe dopiero w 2016 r. i to przy założeniu, że wzrost gospodarczy nie zwolni poniżej 7,5 proc. rocznie.
Schowane pazury
Często widzi się w Chinach smoka, jednak kraj ten już bardziej przypomina kota. Kocie odniesienia wolał m.in. Deng Xiaoping, ojciec chińskich reform z lat 80. i niewyczerpane źródło maksym dla jego następców. Teraz, po 35 latach zmian, zasadą numer jeden staje się stwarzanie pozorów. Zgodnie z dengowską instrukcją trzeba skrywać ambicje i grać na czas – chować pazury. Nie obnażać prawdziwych możliwości, a zamiast tego usypiać czujność obecnych i przyszłych konkurentów.
Mimikra ma dobre uzasadnienie. Gdy pod koniec lat 70. Chiny ruszyły w długi marsz ku wielkości, także z woli Denga koncentrowano się niemal wyłącznie na rozwoju gospodarczym. Dziś kraj jest wielokrotnie bogatszy i lepsza pozycja materialna setek milionów rodzin sprawia, że Chiny przestają fetyszyzować bożka PKB. Jednocześnie ostatni kryzys gospodarczy uświadomił Chińczykom, że rozwój to nie wszystko, a już na pewno nie rozwój za każdą cenę.
Ta strategia przełożyła się na chińskie niepokoje. Chińczyków oburza korupcja urzędników, narastająca nierówność między biednymi i najbogatszymi oraz brak zabezpieczenia na starość. Słabe instytucje i sprzedajni funkcjonariusze przymykali oko na zanieczyszczenia środowiska albo nie mieli zamiaru śrubować norm ekologicznych (bo kosztują i spowalniają wzrost), nie potrafią także zapobiec skażeniom żywności.
Partia jest świadoma, że obywatele mają dość ułomności, które – w przypadku skażenia środowiska – osiągnęły rozmiar klęski cywilizacyjnej. Chińczycy zmienili oczekiwania, głośno nie domagają się jedynie wolności politycznych, ale całej reszty już tak. O ile do niedawna aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa pekińczyków było sprawdzanie prognozy pogody dla miasta, w tym zapylenia powietrza, na stronie ambasady USA, o tyle teraz wiarygodne dane, już niekoloryzowane, są dostarczane przez służby ochrony środowiska.
Tym samym władze czują, że kraj wchodzi w nowy etap. Dotąd cieszył się opinią terminującego, nadrabiającego zaległości ucznia; społeczeństwo się bogaciło. Obraz ten wzmacniają sekretarze: wystrzegają się języka sportowej rywalizacji, gdy idzie o dane gospodarcze, a przewodniczący Xi Jinping, w odróżnieniu choćby od Władimira Putina, nie szuka dla swojego kraju żadnych potężnych wrogów. Zamiast tego – zwraca uwagę harwardzki ekonomista Ali Wyne – szuka nowych wyzwań i często minimalizuje osiągnięcia kraju.
Status niedorozwinięty
Chinom potrzebny jest czas, bo rzecz nie idzie tylko o wizerunek. Komuniści doskonale rozumieją znaczenie obecnej, dziejowej szansy. Jej rozmiar najlepiej widać w Szanghaju, stolicy finansowej ChRL. Codziennie setki tysięcy turystów gromadzą się na brzegu rzeki Huangpo, aby popatrzeć na drugi brzeg, na panoramę dzielnicy Pudong. Za plecami mają gmachy brytyjskich i francuskich kompanii handlowych, które sponiewierały cesarskie Chiny.
Na fotografiach sprzed prawie wieku kolonialne budynki są te same, za to zmieniło się wszystko wokół. Nie ma śladu po bałaganiarskim nabrzeżu, drewnianych trapach prowadzących do niewielkich łodzi. Zamiast tego jest deptak obłożony kamieniem na wysoki połysk, a po drugiej stronie rzeki, w obrębie Pudongu, wznoszone są jedne z najwyższych budynków Azji. Wcale nie robią wrażenia, bo wydaje się, że otaczają je wieżowce nieduże, w rzeczywistości dwukrotnie przekraczające wysokość warszawskiego Pałacu Kultury. Tak wyglądają Chiny, które wstają z kolan i powolutku wracają do przedkolonialnej potęgi.
Zanim wrócą na należne im miejsce – od starożytności były światowym mocarstwem, tyle że oddzielonym od Europy – muszą się przygotować. Status kraju rozwijającego się jest dobrym alibi, pozwalającym dziś uciekać przed wzięciem na siebie większej odpowiedzialności za przyszłość ludzkości – co w przypadku państwa, w którym mieszka co piąty człowiek, byłoby jak najbardziej uzasadnione. Gdy Chiny pozwolą przykleić sobie etykietę „kraj rozwinięty”, zacznie się intensywna presja: na ograniczanie emisji gazów cieplarnianych, na większą pomoc dla krajów biednych, na przestrzeganie fair play w międzynarodowym handlu.
Stąd będzie już niedaleko do punktu, w którym świat wreszcie przestanie w Chinach widzieć nie groźnego molocha z problemami, ale kandydata na nowe imperium, przed którym trzeba się bronić i które trzeba powstrzymywać. Dwaj francuscy ekonomiści, Antoine Brunet i Jean-Paul Guichard, którzy politykę rozumieją przede wszystkim jako rywalizację żelaznych interesów, w książce „Chiny światowym hegemonem” przewidują, że kraj ten, wzorem wszystkich poprzedników w wielkości, prędzej czy później wyciągnie pazury.
Papiery na wielkość
W lutym premier Li Keqiang zapowiedział, że tegoroczny budżet Armii Ludowo-Wyzwoleńczej wzrośnie o jedną ósmą. Dodatkowe fundusze idą na rozwój floty mającej zabezpieczać chińskie interesy na Pacyfiku i Oceanie Indyjskim. Zadrażnienia z Japonią, Wietnamem, Filipinami to jeszcze nie otwarte, gorące wojny, raczej sposób mobilizacji niestroniących od żarliwego nacjonalizmu Chińczyków, problem zastępczy, jedno z tych wewnętrznych wyzwań wspomnianych przez Alego Wyne’a.
Kiedy więc dokona się faktyczna zmiana warty? Największa gospodarczo już w 1872 r. Ameryka potrzebowała przeszło 70 lat i dwóch wojen światowych, by zastąpić Wielką Brytanię w roli światowego hegemona. Wcześniej Brytyjczycy doszli do głosu po wojnach napoleońskich i kongresie wiedeńskim. Imperium hiszpańskie załamało się pod wpływem importu złota, Holandia była za mała, by dominację handlową rozszerzyć poza XVII w. Jeśli ktoś ma podsiąść Zachód (Europę i Amerykę) po pół tysiącu lat dominacji, to tylko Chiny.
Z drugiej strony nie brak sugestii, że Chiny nie są gotowe, nie mają „papierów” na supermocarstwo, nie narzucą innym swojego porządku, będą zainteresowane – jak niemal zawsze w swojej historii – tylko swoim podwórkiem. Mają też nie podołać koniecznej zmianie gospodarczej, wymuszonej przez drożejącą siłę roboczą, której nie ułatwi brak talentów organizacyjnych chińskich menedżerów. Coraz pilniej wyszukuje się też oznak jakichś kryzysów, które miałyby przekłuć balon wzrostu.
Dla równowagi mieszkający w Singapurze finansista Jim Rogers przypomina w portalu „Business Insider”, że w XIX w. Ameryka zbudowała swoją potęgę mimo kilkunastu kolejnych kryzysów gospodarczych, nieprzestrzegania praw człowieka i stoczenia wojny domowej, bez sprawnych sądów i z rozbuchaną korupcją. Chiny, rosnąc, będą więc nadal wpadać w tarapaty, ale jednocześnie coraz nachalniej przypominać Europie i USA, że każde imperium ma swój kres.
Jędrzej Winiecki z Szanghaju