Gaz stop
Rosja zakręca gazowy kurek Ukrainie. Gaz dla Europy na razie bezpieczny?
Wojna rosyjsko-ukraińska toczona na gazowym froncie wkroczyła w gorącą fazę. Na szczęście na razie do walki zamiast zielonych ludzików posyłani są prawnicy. Długie negocjacje, toczone między ukraińskim Naftohazem a rosyjskim Gazpromem w obecności unijnego komisarza ds. energii Guenthera Oettingera, nie dały rezultatów. To było łatwe do przewidzenia. Ukraina ma spore długi z tytułu dostaw gazu (Gazprom twierdzi, że 4,5 mld dol.) i w obecnej sytuacji nie jest w stanie ich uregulować. Rosjanie narzucają sąsiadowi paskarskie ceny, bo jest od ich gazu uzależniony.
Na dodatek wycofali się z rabatu, który w ubiegłym roku przyznali Ukrainie jako rekompensatę z tytułu stacjonowania floty czarnomorskiej na Krymie. Zabrali Krym razem z rekompensatą, więc cena wzrosła. Negocjacje i deklaracje dobrej woli, zapewnienia Dimitrija Miedwiediewa o „suprepreferencyjnych warunkach dostaw”, jakie oferują, to był element wojny psychologicznej, a nie negocjacji. Dlatego kiedy w Kijowie doszło do burzliwej demonstracji pod ambasadą rosyjską, a minister spraw zagranicznych Ukrainy publicznie potraktował prezydenta Putina grubym słowem, uznali, że nie ma już o czym rozmawiać. Wstrzymali dostawy gazu i zapowiedzieli, że przechodzą na system przedpłat: najpierw pieniądze, potem gaz.
Jednocześnie ostrzegli, że zapis kontraktu przewidujący zasadę „bierz lub płać” nadal obowiązuje i wystawiają rachunek także za ten gaz, którego Ukraina nie jest w stanie odebrać. Tak więc gaz nie płynie, a licznik bije. Kiedy podliczyli wszystkie rachunki za gaz, który Naftohaz odebrał i którego nie odebrał, wyszło, że nasz sąsiad ma do zapłacenia ponad 18,5 mld dol.! Nic dziwnego, że premier Jaceniuk deklaruje: „szantaż gazowy jest jedną z części ogólnego planu Rosji, którego celem jest unicestwienie Ukrainy”.