Gdyby dziś zorganizować globalne głosowanie na najlepszy system polityczny, twierdzi filozof John Dunn, demokracja przegrałaby z kretesem. Nie jest już synonimem dobrego rządu. Mało tego, coraz częściej potrafi być niebezpieczna dla prawa i rozumu. Dunn, profesor Uniwersytetu Cambridge, jest przekonany, że ludzie zmuszeni do podjęcia decyzji, zamiast demokracji woleliby porządek, i jest przekonany, że delikatny facelifting już nie wystarczy. Sponiewierana przez kryzys gospodarczy, rozpuszczona (rzekomym) końcem historii, nie jest już w stanie bronić się przed dopiętą na ostatni guzik autorytarną konkurencją, która na kolejne cywilizacyjne dylematy odpowiada: tak, tak, nie, nie. Nie męczy swoich poddanych kolejnymi referendami i wyborami, uwalnia od odpowiedzialności, daje za to jasną wizję przyszłości i poczucie wspólnego celu.
Nadzieją demokracji miała być rodząca się nowa klasa średnia w krajach na dorobku. Ekspert szacownej Council on Foreign Relations Joshua Kurlantzick twierdzi jednak, że to właśnie ta klasa najboleśniej ją zdradziła. Wraz z bogaceniem się miała żądać dla siebie kolejnych wolności i praw politycznych, a co za tym idzie właśnie demokracji. Woli jednak porządek, a według coraz powszechniejszej opinii jednego z drugim nie da się połączyć. Dlatego to właśnie egipska klasa średnia w 2013 r. zwróciła się do armii, aby ta ratowała kraj przed demokratycznie wybranym Bractwem Muzułmańskim. Dlatego też tajska klasa średnia odegrała kluczową rolę w protestach ulicznych, które dwa miesiące temu obaliły rząd.
Dla ratowania pokiereszowanej demokracji nie wystarczą więc półśrodki. Potrzebna jest nowa, czwarta już rewolucja – twierdzą autorzy światowego bestselleru „The Fourth Revolution” John Micklethwait i Adrian Wooldridge, odpowiednio redaktor naczelny i dziennikarz dalekiego od bolszewizmu tygodnika „The Economist”.