Władimir Putin nieraz zapewniał o swej dobrej woli, a kończyło się kolejną dostawą ciężkiego sprzętu i wyrzutni rakietowych dla separatystów. Takie balansowanie na krawędzi może się skończyć katastrofą. Kreml już dziś traci panowanie nad działaniami separatystów we wschodniej Ukrainie, a w okrążonym Doniecku i Ługańsku nadchodzi czas najgorętszych walk.
Tymczasem polityków od Brukseli po Waszyngton przez tydzień trzymał w napięciu sznur 280 białych kamazów sunących z Moskwy ku ukraińskiej granicy. Ten serial telewizyjny nie był przypadkowy, jak nic nie jest w grze prowadzonej przez Moskwę. Był przeznaczony na użytek wewnętrzny, dla Rosjan: oto spieszymy z pomocą dla braci zagrożonych katastrofą humanitarną wywołaną przez rząd w Kijowie. Odpowiednią dawkę propagandy przeznaczono także dla Ukraińców. Ługańsk i Donieck rzeczywiście potrzebują pomocy, walki z separatystami dezorganizują życie, brakuje żywności, wody, nie ma prądu, nie działają telefony, kolej, lotniska. Ludzie zapamiętają wyciągniętą dłoń z Moskwy. Zwłaszcza że Kijów tradycyjnie spóźnia się ze wsparciem. Żeby bałagan był większy, żadne procedury nie zostały zachowane, konwój nie miał zgody na wjazd na terytorium Ukrainy, również Komitet Czerwonego Krzyża w Genewie ani jego agenda w Kijowie nie wiedziały o transporcie, nie autoryzowały działań Rosji. A zachowanie Rosjan mogło sugerować, że konwój służy do zaostrzenia konfliktu.
Kijów znalazł się w trudnym położeniu i pewnie dlatego nie mówił jednym głosem. Premier Arsenij Jaceniuk nazwał postępowanie Rosjan cynicznym, bo gdyby nie uzbroili separatystów, nie wspierali ich finansowo, pomoc humanitarna nie byłaby potrzebna. Tymczasem z biura prezydenta Petro Poroszenki napłynęły informacje, że wprawdzie zgody na wjazd konwoju nie ma, ale Ukraina przyjmie międzynarodową pomoc.