Mimo że Unia, której jesteśmy członkiem, nie zaznała wojny od dwóch pokoleń, to został w naszych genach strach przed pożogą. Zresztą nowoczesna agresja nosi nowe maski i nie wiemy, czy umiemy się przed nią bronić. Nie tylko Ukraina i Bliski Wschód, ale też cały świat na początku września 2014 r. wydaje się wystawiony na pastwę sił, nad którymi nie panujemy. Więcej – przestajemy wierzyć, by ktokolwiek miał receptę na opanowanie chaosu.
Jeszcze niedawno z dumą mówiliśmy, że 2014 to rok wielkich rocznic, w tym 10-lecia naszego pobytu w Unii i 15-lecia członkostwa w NATO. O świątecznej atmosferze nie ma co mówić: „Z powodu rosyjskiej agresji przeciw Ukrainie zmienił się krajobraz naszego bezpieczeństwa” – mówił obrazowo sekretarz generalny NATO Fogh Rasmussen 4 czerwca na posiedzeniu ministerialnym NATO. Minęły trzy miesiące i reakcja przywódców na ten „nowy krajobraz” Sojuszu rozczarowuje opinię publiczną. Oczywiste jest, że nikt nie nawołuje do wojny z Rosją. To normalne, że i Barack Obama, i Angela Merkel rozmawiają z Władimirem Putinem. Ale można wątpić, czy sobie radzą w takich rozmowach.
Siła Putina polega na cynicznej bezwzględności. Zaprzecza faktom w żywe oczy; co innego mówi, a co innego robi. Obama i Merkel są za każdym razem zaskakiwani, bo nie spotykali się z takimi postawami, dopiero uczą się wojny hybrydowej w stylu „wszystkie chwyty dozwolone”. Putin zaprzecza, by wysyłał wojska na Ukrainę i by wspierał walczących, choć eksperci stale identyfikują rosyjskich żołnierzy i jednostki, a także broń ciężką. Nawet Kadafi czy Asad, gdy chcieli Zachód podejść – milczeli, ale jak już coś obiecali – to słowa zwykle dotrzymywali.