Bez dwuznaczności
Obama w Tallinie przed szczytem NATO – demonstracja pod adresem Putina
Barack Obama wybrał Estonię, by zaprezentować stanowisko Ameryki przed walijskim szczytem NATO. Lider supermocarstwa pofatygował się do najmniejszego z państw bałtyckich, co ma oczywiście rangę symbolu i demonstracji pod adresem Władimira Putina. Ale kilka godzin Obamy w Estonii ma także pokrzepić sojuszników, bo obietnice złożone Estończykom, m.in. o nienaruszalnym i wiecznym sojuszu amerykańsko-estońskim, są tak samo ważne dla Łotyszy, Litwinów, jak i dla pozostałych członków NATO.
Trzy państwa bałtyckie, które są najsłabszym militarnie ogniwem NATO, w miarę rozwoju wojny rosyjsko-ukraińskiej czują się coraz bardziej zagrożone. Ich prezydenci, premierzy i ministrowie całkiem na serio podnoszą obawy, że także na ich terytorium dojdzie do putinady. Obawiają się wysypu „zielonych ludzików”, którzy spróbują powtórzyć scenariusz z Donbasu napisany w myśl doktryny Władimira Putina o przyłączeniu do macierzy Rosjan żyjących w krajach sąsiadujących z Federacją Rosyjską. Jeśli w ostatnich tygodniach Polacy zaczęli dyskutować prawdopodobieństwo (nadal wybitnie hipotetycznego) konfliktu militarnego z Rosją, to na przykład tego lata na Łotwie nie zabrakło osób, które nie posłały dzieci na wakacje za granicę, by w przypadku ewentualnej wojny rodziny nie były rozdzielone.
Poza tym w Estonii, na Litwie, na Łotwie i w Polsce obecny jest lęk, że w momencie próby najsilniejsi natowscy sprzymierzeńcy po prostu nas wystawią. Że znajdą okoliczności do nieaktywności, zabraknie im samolotów, paliwa, pieniędzy czy czegokolwiek innego albo będą się asekurowali interpretacjami prawa międzynarodowego. Słynny art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego o wzajemnej obronie brzmi przecież mniej więcej tak: gdy zostaniemy napadnięci, to owszem, wszyscy za jednego, ale nie bezwarunkowo, bo – to istotny fragment – w razie napaści na jakiś kawałek NATO reszta państw podejmie działania, które uzna za stosowne.