Tuż przed zmrokiem premier Izraela Icchak Rabin zakończył przemówienie o konieczności porozumienia z Palestyńczykami. Ponad 100 tys. młodych ludzi na telawiwskim placu Królów Izraela żegnało go oklaskami, gdy schodził z trybuny. Nikt nie zwrócił uwagi na Daniela Amira, studenta religijnego uniwersytetu Bar-Ilan, który sięgnął po pistolet i wystrzelił. Po 20 minutach lekarz w pobliskim szpitalu stwierdził śmierć premiera.
Historycy i socjolodzy, którzy analizowali okoliczności tego politycznego mordu z 4 listopada 1995 r., twierdzą zgodnie, że pocisk Amira trafił w samo serce izraelskiej lewicy. To był początek jej końca – nigdy już nie odegrała znaczącej roli w polityce państwa żydowskiego. Gdy osiem miesięcy później Beniamin Netanjahu zagarnął przytłaczającą większość głosów i zasiadł w fotelu premiera w Jerozolimie, ugrupowania lewicowe zniknęły niemal całkowicie ze sceny politycznej.
W ciągu ostatnich lat poparcie społeczeństwa dla polityków lewicy, nawet tych umiarkowanych, apelujących o sprawiedliwy pokój z sąsiadami, spada z szybkością komety. Partia Merec, domagająca się powrotu do granic z 1967 r., straciła 6 z 12 mandatów w parlamencie. Partia Pracy, zlepek byłej partii rządzącej z dawnymi koalicjantami oraz ugrupowaniami postępowymi, miała w niedawnej przeszłości 49 proc. miejsc w Izbie Ustawodawczej; dzisiaj jest na politycznym marginesie.
Proces znikania lewicy, dający koalicji rządowej premiera Netanjahu niemal całkowitą wolność działania, wzmacnia jeszcze brak wiarygodnego partnera do rokowań pokojowych ze strony palestyńskiej. To wymarzona sytuacja dla prawicy. Niezależna prasa twierdzi, że każda rakieta wystrzelona przez Hamas przysparza Awigdorowi Liebermannowi, przewodniczącemu skrajnie prawicowej partii Izrael Nasz Dom, sto dodatkowych głosów w następnych wyborach do parlamentu.
Te same okoliczności skazują izraelską lewicę na niebyt także w sferze publicznej. Podczas sierpniowego starcia z Hamasem w Strefie Gazy aż 86 proc. ankietowanych Izraelczyków poparło politykę rządu Beniamina Netanjahu. Zastrzeżenia co do przebiegu operacji w Gazie zaczęły być traktowane na równi ze zdradą, czego ofiarą stała się m.in. B’Tselem, znana organizacja walcząca o prawa człowieka. Lewicowość w Izraelu stała się czymś wstydliwym, pogardzanym. Pierwszy raz od powstania tego państwa pojawiło się pytanie, czy można być jednocześnie lewicowcem i patriotą.
Ziemia obiecana
Trudno chyba o większy paradoks. Niemal od końca pierwszej wojny światowej osadnictwo żydowskie jeszcze w mandatowej Palestynie oparte było niemal wyłącznie na syjonistyczno-lewicowej ideologii. Politycznie dominowała Robotnicza Partia Izraela (Mapaj) pod przewodnictwem późniejszego pierwszego premiera Dawida Ben Guriona (urodzonego w Płońsku).
Młodzi ludzie w radzieckiej Ukrainie, a także młode pokolenie z zamożnych żydowskich rodzin w Polsce, sfrustrowane burżuazyjno-endeckim zaduchem, marzyło o emigracji do ziemi obiecanej, w której mogłoby stworzyć komuny na ziemi wykupionej od Arabów przez narodowy fundusz Keren Kajemet. Miał to być eksperyment społeczny, jakiego świat nie znał dotychczas. Cytowano wówczas słynne powiedzenie Ben Guriona: „Kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą”.
Proces ten ilustrują najlepiej dzieje pierwszego w Palestynie spółdzielczego gospodarstwa rolnego, czyli kibucu Degania A, założonego przez grupę entuzjastów z Ukrainy w październiku 1910 r. Mimo wrogości arabskich sąsiadów członkowie komuny wyciągali do nich przyjazną rękę. Nie wyobrażali sobie istnienia bez koegzystencji z muzułmańskim otoczeniem. Równocześnie tworzyli przykład wewnętrznego współżycia opartego na całkowitej równości.
Dopóki w Izraelu ministrami edukacji byli ludzie lewicy, statut tego pierwszego kibucu znaleźć można było w większości podręczników szkolnych. Dziś trafił on na margines. Od tegorocznego roku szkolnego minister edukacji rabin Szaj Firon, z koalicyjnej partii Jest Przyszłość, postanowił już w pierwszych klasach szkół podstawowych położyć specjalny nacisk na naukę o Holocauście.
O swoim statucie zapomniał też w końcu kibuc Degania. Położony w pobliżu jeziora Genezaret, szybko odkrył potencjał ukryty w swym usytuowaniu. Rozbudował szereg stawów rybnych przynoszących poważne zyski, inwestowane wyłącznie we wspólne dobra. Aż trzeciemu i czwartemu pokoleniu osadników przestała odpowiadać ścisła wspólnota. W grudniu 2014 r. zakończy się prywatyzacja kibucu. Jego członkowie otrzymają akcje w niedawno zbudowanych zakładach produkujących narzędzia diamentowe do obróbki metali; każdy z nich zrobi ze swoim majątkiem co zechce.
McDonald’s nie pyta o poglądy
Nie wszystkim kibucom powiodło się tak dobrze jak Deganii, a jest ich wciąż 260, mieszka w nich 140 tys. Izraelczyków, ale połowa to lokatorzy opuszczonych mieszkań, którzy płacą czynsz do kasy wspólnoty. Kibuce chętnie wynajmują puste lokale, bo każdy grosz w kasie jest na wagę złota.
W świecie, w którym obowiązują zasady wolnego rynku, kibuce nie wytrzymały presji konkurencji. Dopóki krajem rządziła Zjednoczona Partia Robotnicza wraz z dwoma mocnymi lewicowymi koalicjantami, kibuce wspierały władzę nie tylko głosami swoich członków w urnach wyborczych, ale także, a może przede wszystkim, autorytetem pionierskiego wysiłku.
Teraz, w kraju hołdującym ideologii prawicowej, zasady prosperujących w przeszłości komun skazane zostały na zagładę. Nie tylko dlatego, że skarb państwa skreślił je z listy beneficjentów, ale przede wszystkim dlatego, że w nowych układach lewica ideowa i ekonomiczna straciła swoją atrakcyjność.
Gdy wymarło pokolenie założycieli kibuców, tylko nieliczni walczyli o ideową schedę. Nawet niektórzy ich założyciele, tacy, którzy mieli za sobą doświadczenia nazistowskich obozów koncentracyjnych, pakowali manatki, gdy zaczęli otrzymywać odszkodowania z Niemiec (statut wspólnoty nakazywał wpłacać te pieniądze do wspólnej kasy).
Trzy największe lewicowe dzienniki, wśród nich organ rządzącej przez niemal 30 lat socjalistycznej partii Mapaj, zniknęły z rynku z braku czytelników. W kibucach drugie i trzecie pokolenie nie mogło zrozumieć, dlaczego wszyscy muszą czytać tę samą prasę i jeść tę samą zupę w stołówce, nawet jeśli im nie smakuje; i co wspólnego ma zakaz posiadania własnego telewizora w pokoju (na zasadzie: albo wszyscy, albo nikt) z prawdziwą ideologią społecznej równości.
Dzisiaj nikomu już nie przeszkadza, że z dachu najwyższego budynku w kibucu wabi klientów reklama McDonald’s. A McDonald’s, jak wiadomo, sprzedaje kanapki, nie pytając klientów o ich orientację polityczną.
Choć od zarania swego istnienia izraelska lewica miała charakter bardziej społeczny i polityczny aniżeli gospodarczy, to nie polityka, lecz warunki wolnego rynku spowodowały upadek ruchu kibucowego. Konsekwencją była migracja 20-latków z kibucu do miasta, bo tylko tam mogli rozwinąć skrzydła. W nowym środowisku większość z nich wrzucała do kosza narzucone przez rodziców lewicowe poglądy i przyłączała się do większości hołdującej zasadzie „na prawo marsz!”.
Oto nasza cena
W ostatniej dekadzie do tej większości przyłączyło się ponad milion przybyszów z Rosji. To z kolei grupa nasycona wrogością do wszystkiego, co trąci lewicą. W Europie pojęcia i lewicy, i prawicy określają głównie poglądy gospodarcze, natomiast w Izraelu stanowią przede wszystkim o stosunku do Palestyńczyków. W tej sprawie Żydzi z Rosji politycznie wzmocnili najbardziej prawicowe partie w Izraelu.
Członkowie tej grupy chętnie osiedlają się na Zachodnim Brzegu, negując prawa Palestyńczyków do ich własnej ziemi. Ostatnio coraz częściej zdarzają się także przypadki bezczeszczenia meczetów i malowania wrogich haseł na arabskich budynkach. Policja przypisuje je nielegalnej młodzieżowej organizacji Oto Nasza Cena, w której prym wiodą właśnie przybysze z Rosji.
Nie bez znaczenia dla radykalizacji nastrojów w Izraelu jest też postępująca destabilizacja świata islamskiego w Iraku, Syrii i Libii – destabilizacja zbliżająca się niebezpiecznie blisko do granic Izraela na wyżynie Golan. Brutalny przelew krwi w niektórych krajach arabskich pcha ku prawicy także tę część społeczeństwa izraelskiego, która w niedalekiej przeszłości gotowa była do daleko idących ustępstw w zamian za pokój i spokój.
Uchwytnym i jaskrawym przejawem tego powolnego procesu jest fakt, że izraelskiej prawicy udało się przekonać przytłaczającą większość Izraelczyków, że ani Palestyńczycy, ani inne narody arabskie nigdy nie pogodzą się z istnieniem państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie. Stąd teoria, że pocisk w serce Icchaka Rabina, pierwszego premiera, który uścisnął dłoń Jasera Arafata, aby po tym wraz z nim otrzymać Pokojową Nagrodę Nobla, zabił ostatecznie nie tylko izraelską lewicę, ale również nadzieję na trwałe porozumienie z Palestyńczykami.