Teraz chodzi o sprawę fundamentalną: reformę sposobu wyboru szefa lokalnej administracji. Pekin godzi się na wybory powszechne, ale sam chce wskazywać kandydatów. Takiemu rozwiązaniu manifestanci mówią twarde nie. Chcą pełnej demokratyzacji elekcji, słusznie dostrzegając w ograniczeniach próbę pełzającego zamachu na swoje wolności.
Miasto miesiącami protestowało spokojnie, jednak w ostatnich dniach sprzeciw animowany przez ruch Okupuj Central z Miłością i w Pokoju (Central to dzielnica finansowa) zaostrzył się. Do akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa dołączyli studenci, bojkotujący zajęcia w uczelniach i szkołach. Zaczęły się starcia z policją i przygotowania do dłuższej okupacji okolic siedziby hongkondzkich władz. Tłum liczący dziesiątki tysięcy osób radykalizuje się i zapowiada, że nie ustąpi, a pierwszy punkt listy jego żądań to dymisja obecnego szefa administracji.
Metropolia jest jedynym fragmentem Chin kontynentalnych, gdzie podobnie demokratyczne brewerie są możliwe na taką skalę, tak jak wolność słowa i uczciwe procesy sądowe. Hongkong ze swoim silnym antykomunizmem, wzmacnianym poczuciem oblężonej twierdzy, promieniuje na cały chiński świat (to także jedno z najlepszych miejsc do robienia pieniędzy na Dalekim Wschodzie, więc protest paraliżujący serce miasta nie wszystkim jest na rękę). Sekretarze z Pekinu nie raz już ogłaszali, że będą szanowali hongkondzką odmienność. Mają jednak poważny problem – kształt reformy wyborczej określił komitet stały biura politycznego.
To siedmioosobowe gremium rządzi partią i całym ogromnym państwem, a jego pozbawieni poczucia humoru członkowie nie mają we krwi konsultowania swoich rozstrzygnięć, a już na pewno nie z rozwydrzonym tłumem dwudziestolatków. Pójście im na rękę wymagałoby naprawdę sprytnego uzasadnienia.