Jeśli przyszłotygodniowe wybory do Kongresu przyniosą demokratom klęskę, to właśnie dlatego, że nie mają polityków jej pokroju. Elizabeth Warren przypomina nieco przewodniczącą komitetu rodzicielskiego. Betsy – jak zwraca się do niej rodzina – to prywatnie ujmująca, promiennie uśmiechnięta blondynka w nieodłącznych okularach. Po wyjściu z domu zmienia się jednak w pogromczynię wilków z Wall Street. Finansjera nazywa ją gospodarczym antychrystem, doradcy Baracka Obamy – „wrzodem na tyłku”, a magazyn „Time” dwukrotnie umieścił ją na liście najbardziej wpływowych Amerykanów.
Nauczycielka z powołania, prawniczka z wykształcenia, ekspert gospodarczy z zamiłowania. Republikanka, która po 46 urodzinach zaczęła głosować na demokratów, na Kapitolu jest dziś w zasadzie jedyną twarzą twardej amerykańskiej lewicy. Swoją najnowszą książkę, która stanowi przedziwną mieszankę manifestu ideologicznego i opowieści o przypalaniu kotletów wieprzowych, zaczyna od słów: „Nazywam się Elizabeth Warren. Jestem żoną, matką i babcią”.
1.
Taka autoświadomość już stawia Warren w awangardzie Partii Demokratycznej, która zupełnie zatraciła swoją ideowość. W porównaniu z republikanami demokraci w ostatnich latach stali się po prostu nijacy. Po prawej stronie aż kipi od sporów programowych, światopoglądowych, toczą się wojny personalne. Wciąż energią tryska Partia Herbaciana i choć jej pomysły zakrawają czasem na szaleństwo, to nieodmiennie budzą emocje i wyciągają leniwych Amerykanów na głosowania.