Złotousty blondyn o bladoniebieskich oczach, w dyskretnych okularach, ciemnym garniturze, spod którego wystaje ludowa koszula zdobiona haftami, tzw. wyszywanka, umie mówić tak, by go słuchano. Po ukraińsku, rosyjsku czy po polsku peroruje o europejskich wartościach, tolerancji, potrzebie gruntownych reform na Ukrainie, przejrzystych regułach gry w polityce, służbie społeczeństwu. Dużo mówi o Bogu i chrześcijańskiej demokracji, której ideałom jest wierny, choć na Ukrainie nie wiadomo do końca, co to znaczy.
46-letni mer Lwowa Andrij Sadowy ma powody do zadowolenia: jego partia Samopomoc zajęła trzecie miejsce w wyborach parlamentarnych, zgarniając 11 proc. głosów. Sukces jest tym większy, że nieoczekiwany. Jeszcze kilka tygodni temu lokalnemu ugrupowaniu ze Lwowa nie dawano szans na przekroczenie 5-proc. progu wyborczego. Teraz Samopomoc zapewne wejdzie do rządu, razem z Blokiem Petra Poroszenki i Frontem Ludowym Arsenija Jaceniuka.
Kłopot w tym, że partie prezydenta i premiera nie bardzo potrafią się ze sobą dogadać. Obie ogłosiły swoje zwycięstwo w wyborach. I obie – częściowo – mają rację. Politycznemu galimatiasowi winny jest system wyborczy odziedziczony po Wiktorze Janukowyczu. Połowa deputowanych wybierana jest proporcjonalnie z list partyjnych, a połowa większościowo – w okręgach jednomandatowych. W tym pierwszym głosowaniu nieznacznie zwyciężył Front Jaceniuka, za to w drugim Blok Poroszenki odrobił straty z nawiązką (nie bez przyczyny eksperci zwracali uwagę, że system mieszany wzmacnia głowę państwa).
W efekcie do Rady Najwyższej wejdzie 132 zwolenników prezydenta i tylko 83 premiera.