Na kontrolowanym terytorium Donbasu nie odbyły się październikowe wybory parlamentarne i zapewne nie odbędą się zapowiedziane na grudzień wybory samorządowe. Ukraińska władza nie działa na terytorium separatystów, Kijów może sobie kiwać palcem w bucie.
W DNR do wyborów do Rady Ludowej poszły dwa ugrupowania, Doniecka Republika i Wolny Donbas. Wystawiono trzech kandydatów, ale i tak było wiadomo, że wygra obecny lider Aleksandr Zacharczenko. Otrzymał ponad 60 proc. głosów, bo nie mogło być inaczej.
W Ługańskiej Republice Ludowej też zwyciężył dotychczasowy lider, Ihor Płotnicki.
Zacharczenko obiecał, że po wyborach wróci pokój, że to szansa na zarejestrowanie legalnej republiki i na nowe życie. Ludzie mu wierzyli, w lokalach wyborczych było tłoczno, każdy, kto przyszedł oddać głos, mógł zrobić tanie zakupy, zjeść i napić się w bufecie. Tłoczno było także dlatego, że otwarto niewiele lokali. Ale prawda jest i taka, że w obwodzie Ługańskim wybory przedłużono o dwie godziny – z powodu liczby chętnych do głosowania. Chcieli pokazać, że nic ich już nie łączy z Ukrainą, chcą żyć po swojemu, a najlepiej byłoby przyłączyć się do Rosji.
Wycieczka do Donbasu uświadamia niezbicie, że żyło się tu trudno, brakowało pracy i nadziei. Socjalistyczne zakłady legły w ruinie, rozwarstwienie rosło, jedni obrastali w bogactwo, a inni popadali w biedę. Nikt nie miał serca do Donbasu, nawet politycy, którzy stąd się wywodzili, jak Wiktor Janukowycz. Donieccy szybko zapominali o ludziach, zaczynali myśleć o własnej kieszeni. Donbas nie awansował, choć żył w przekonaniu, że utrzymuje cały kraj i dlatego żyje biednie.
Aż wreszcie coś pękło. Taki moment zwykle przychodzi niespodziewanie.