Ukraińscy prawosławni, którzy w tym tygodniu obchodzą Boże Narodzenie, z pewnością nie takiej roli Cerkwi by sobie życzyli. Prawosławie w ostatnich miesiącach stało się bronią w „hybrydowej wojnie” na wschodzie Ukrainy. Gdy w Doniecku ksiądz greckokatolicki Tichon Kulbaka zaczął modlitewne maratony w intencji pokoju i jedności kraju, został porwany i był więziony przez kilka dni przez tak zwaną Rosyjską Armię Prawosławną. Atakuje ona także miejscowych protestantów, którzy popierają obecne władze państwowe w Kijowie. Powstaje więc mylne wrażenie, że konflikt ma podłoże religijne: prawosławni kontra inne wyznania.
Kryzys ma przede wszystkim źródła polityczne – agresję rosyjską przeciwko Ukrainie, ale wątek religijny nie jest bez znaczenia. Z uwagą śledzą go przywódcy rosyjskiego prawosławia, którzy uważają Ukrainę za terytorium „kanoniczne”, część „świętej Rusi”. Nie wyobrażają sobie, by prawosławie na Ukrainie całkowicie oddzieliło się od Cerkwi rosyjskiej.
Prezydent Władimir Putin w grudniu 2014 r. porównał Krym do Wzgórza Świątynnego w Jerozolimie, świętego miasta żydów, chrześcijan i muzułmanów. Użył symbolu religijnego do sakralizacji nielegalnego aktu aneksji, co nawet w lojalnej wobec Moskwy ukraińskiej Cerkwi prawosławnej nie wszystkim się spodobało.
Duchowny Sergiej Bortnyk komentował kwaśno, że to nie Krym jest święty, lecz wielki książę Włodzimierz, który ponad tysiąc lat temu przyjął chrzest na Krymie: czy Putin będzie chciał teraz anektować Stambuł, bo w dawnym Konstantynopolu ochrzciła się św. Olga, babka św. Włodzimierza? Przeciwko manipulacji Putina protestował także biskup związanego z Rzymem Kościoła greckokatolickiego Bohdan Dziurach: „To Kijów, a nie Chersonez [obecnie Sewastopol], gdzie ochrzcił się Włodzimierz, odegrał rolę Jerozolimy w historii Rosji”.