Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Wygrani mocno zgrzani

Wybory w USA już niedługo. Republikanie ostro prą do przodu

Mitch Mc Connell, lider republikańskiej większości w Senacie z wizytą na jednej z farm w Kentucky. Mitch Mc Connell, lider republikańskiej większości w Senacie z wizytą na jednej z farm w Kentucky. J. Scott Applewhite/AP / EAST NEWS
Republikanie przejęli właśnie kierownictwo obu izb Kongresu. W Izbie Reprezentantów mają największą przewagę od 70 lat. Ale, paradoksalnie, może to utrudnić walkę o Biały Dom.
Senator Ted Cruz z TeksasuGage Skidmore/Wikipedia Senator Ted Cruz z Teksasu
Senator Rand Paul z KentuckyGage Skidmore/Wikipedia Senator Rand Paul z Kentucky

Po listopadowych wyborach senator Mitch McConnell z Kentucky nie krył radości – zaszczytna funkcja lidera republikańskiej większości w Senacie to piękne ukoronowanie kariery. Ale McConnell jest zbyt inteligentny, aby popaść w euforię, i partyjnych kolegów przestrzega przed triumfalizmem. Dominacja w Kongresie może utrudnić osiągnięcie najwyższego celu: sukcesu w wyborach prezydenckich w 2016 r. Tym bardziej że republikanie (GOP) nie mają na razie najlepszych kandydatów.

W listopadzie wygrali, bo McConnellowi i jego partyjnej machinie udało się nie dopuścić do wyborów kandydatów-oszołomów z Tea Party, jak Sharron Angle i Todd Akin. Cztery lata wcześniej odstraszyli Amerykanów, uniemożliwiając republikanom przejęcie kontroli w Senacie już wtedy. Tym razem o mandaty ubiegali się politycy względnie umiarkowani, popierani przez establishment. Herbaciani konserwatyści są jednak w partii wciąż silni, zwłaszcza w Izbie Reprezentantów, gdzie wielu dostało się po raz pierwszy. Republikanie pozostają nadal podzieleni i McConnell oraz przewodniczący Izby John Boehner zdają sobie sprawę, że muszą okiełznać ultrasów.

Ostatnie zwycięstwo republikanów, partii mającej w logo słonia, nie oznacza wcale zwrotu Ameryki w prawo. Sprzyjał im fakt, że tym razem wybory odbywały się głównie w stanach tradycyjnie konserwatywnych, ale już w 2016 r. będzie raczej odwrotnie (co 2 lata wybiera się jedną trzecią Senatu). Trendy demograficzne – przede wszystkim wzrost elektoratu latynoamerykańskiego – sprzyjają na dłuższą metę demokratom. Teraz na nastrojach zaważyło głównie rozczarowanie rządami Baracka Obamy. Ze statystycznej poprawy gospodarki (wzrost PKB, spadek bezrobocia) korzysta tylko najzamożniejsze 5–10 proc. społeczeństwa, a na arenie międzynarodowej prezydent odnotowywał w ostatnich latach porażki.

Sondaże wskazują, że Amerykanie powitali zwycięstwo republikanów ze znacznie mniejszym entuzjazmem niż w 1994 r., kiedy GOP też przejęła cały Kapitol i kiedy zaczynał się boom gospodarczy. W następnych latach republikanie osiągnęli niemal wszystko, co chcieli – najpierw, przy współpracy Billa Clintona, dalszą deregulację banków i układy o wolnym handlu, a przy pomocy George’a Busha także dalsze obniżenie podatków. Efektem był kryzys 2008 r. i pogłębienie nierówności dochodów na skalę nieznaną w innych krajach Zachodu.

Wybór Obamy wskazywał, że Amerykanie mieli dość. Demokratyczny prezydent naprawił nieco największą ułomność Ameryki – chory system ubezpieczeń zdrowotnych – ale na resztę republikanie już mu nie pozwolili.

Jak dowodzą badania opinii, istnieje dziś w USA większościowy konsens dla całkiem centrowej – jak na warunki amerykańskie – platformy programowej. Ponad 60 proc. Amerykanów popiera zwiększenie wydatków publicznych na infrastrukturę transportu, podniesienie płacy minimalnej, ograniczenie emisji gazów cieplarnianych i ułatwienie legalnego pobytu w USA nielegalnym imigrantom – żelazne punkty programu demokratów! Dlatego większość woli także, by obie partie współpracowały ze sobą w Kongresie. Rozumie to kierownictwo republikanów – i wysyła czytelny sygnał: będziemy unikali konfrontacji z prezydentem, zwłaszcza tam, gdzie większość Amerykanów jest za nim.

Chodzi głównie o to, aby pokazać, że GOP nie jest partią na nie, zdolną jedynie do destrukcji. Osławiony „zakleszcz” (gridlock) między partiami sprawił, że Kongres uchwalił za Obamy rekordowo niską liczbę ustaw i wywołuje rosnącą pogardę Amerykanów. Republikanie mają więc zademonstrować, że są konstruktywni i potrafią rządzić. Ale uchwalanie ustaw wymaga ponadpartyjnej współpracy. Tymczasem republikańscy radykałowie, szczególnie w Izbie Reprezentantów – zwracają uwagę politolodzy Thomas E. Mann i Norman J. Ornstein – mogą uznać, że skoro w listopadzie wygrali, taktyka konfrontacji się sprawdziła, więc nie ma powodu ustępować. Wyborcy będą ich rozliczać z przyrzeczeń, takich jak demontaż Obamacare. Ale w sytuacji, gdy Sąd Najwyższy odmówił już uznania tej reformy za sprzeczną z konstytucją, jedynym środkiem jej sparaliżowania byłoby użycie instrumentów budżetowych. Jak to pogodzić z zapowiedziami McConnella, że nie będzie „zamykania rządu”? A bez tej broni Obama sobie poradzi, mając do dyspozycji weto.

Będą uprzykrzać życie

W Waszyngtonie prorokują, że zwycięscy republikanie skłonią prezydenta do twardszej polityki na arenie międzynarodowej. Krytykowali przecież Obamę za powściągliwość wobec wojny domowej w Syrii, próby porozumienia z Iranem, odmowę dostarczenia broni Ukrainie, a ostatnio zapowiedź normalizacji stosunków z Kubą. Jednak w polityce zagranicznej prezydent USA ma tradycyjnie większą swobodę niż na arenie krajowej. Parlamentarna większość może nie ratyfikować traktatów międzynarodowych albo obciąć fundusze na zamorską interwencję wojskową, co jest narzędziem zmuszającym raczej do wycofywania się Ameryki z zapalnych regionów na świecie, a nie odwrotnie. Egzemplifikacją byłaby tu niedawna ustawa Kongresu wzywająca do dozbrojenia Ukrainy – Obama może to zrobić, ale nie jest do tego zobowiązany (i raczej nie zrobi).

W sprawach polityki zagranicznej Obama nie słucha Kongresu, a co najwyżej sondaży, które wskazują, że obywatele wyraźnie nie chcą, aby Ameryka pełniła dziś rolę globalnego żandarma. Poza tym republikanie bynajmniej nie są jednomyślni – obok zimnowojennych jastrzębi, jak senator John McCain, rosną w siłę izolacjoniści, jak Rand Paul, i wywodzący się ze szkoły Realpolitik zwolennicy ograniczenia militarnych interwencji do minimum.

Owszem, republikańska większość będzie uprzykrzać prezydentowi życie na wiele sposobów. Można oczekiwać blokowania nominacji sędziowskich i uruchamiania parlamentarnych dochodzeń w takich sprawach, jak atak na konsulat w Bengazi. Przewiduje się jednak, że obie strony dogadają się w takich kwestiach, jak układ o wolnym handlu z krajami Azji Wschodniej czy reforma systemu podatkowego obejmująca obniżki dla korporacji. Republikanie pójdą tu na ugodę, gdyż uchwalone ustawy będzie można zinterpretować jako ich zasługę – wolny handel i cięcia podatkowe to ich tradycyjna domena.

Natomiast GOP, zwłaszcza w Izbie Reprezentantów, gdzie herbaciana prawica po wyborach się wzmocniła, może pójść na całość w sprawie unicestwienia reformy ochrony zdrowia, gwarantującej powszechne ubezpieczenia, albo ponownie blokując reformę imigracyjną popieraną przez większość Amerykanów. Popsuje to partyjnemu establishmentowi strategię polegającą na przekonywaniu opinii, że republikanie to partia rozsądna i odpowiedzialna. A wtedy jej kandydat do Białego Domu w 2016 r. będzie miał pod górkę, ponieważ amerykańskie centrum, które zwykle decyduje o wyniku wyborów prezydenckich, woli równowagę między władzą wykonawczą a ustawodawczą.

Kto na prezydenta?

A kto będzie tym kandydatem? Do wyborów jeszcze prawie dwa lata, ale pretendenci już dziś sondują szanse i zbierają fundusze na kampanię. O ile w Partii Demokratycznej sytuacja jest raczej jasna – Hillary Clinton wciąż nie ma mocnych konkurentów – to u republikanów apetyt na partyjną nominację ma co najmniej około tuzina polityków. Wśród nich faworytem wydaje się na razie były gubernator Florydy John Ellis Bush (Jeb).

Młodszy syn 41 prezydenta George’a H.W. Busha i brat 43 prezydenta oświadczył w grudniu, że postanowił, jak to ujął, aktywnie zbadać możliwość kandydowania. Odebrano to jako wyraźne potwierdzenie spekulacji, że Jeb planuje start. Ma wiele ważnych atutów. Jest przeciwieństwem starszego brata. Żadnego kowbojskiego chojractwa ani ironicznego uśmieszku na twarzy, maskującego niechęć do zgłębiania problemów.

Jeb uchodzi za polityka myślącego, z własnymi pomysłami i inicjatywami. Jako gubernator Florydy zyskał opinię dobrego gospodarza. Jest konserwatystą fiskalnym i kulturowo-obyczajowym – konsekwentnie potępia aborcję i występuje przeciw legalizacji małżeństw homoseksualnych. Ma piękną meksykańską żonę i mówi biegle po hiszpańsku, co zjednuje mu wielu latynoamerykańskich wyborców. Wszystko to zapewnia mu poparcie establishmentu Partii Republikańskiej. Wczesne wstąpienie na ring interpretuje się jako manewr mający uprzedzić innych kandydatów w kolejce po fundusze bogatych sponsorów.

Ale Jeb nie zaskarbił sobie sympatii i zaufania twardej republikańskiej prawicy, znacznie silniejszej niż jeszcze 10–15 lat temu i dominującej w prezydenckich prawyborach. Nie podoba się jej poparcie przez Busha amnestii dla nielegalnych imigrantów i dla tzw. Common Core, czyli proponowanych ogólnoamerykańskich standardów edukacyjnych. Bo będą one – jak się obawiają konserwatyści – narzucać programom szkolnym treści liberalne. Nie podobają się też jego wezwania do współpracy z demokratami. Ale największy handicap to nazwisko. Nie kto inny jak mama Jeba i George’a W., Barbara Bush, sceptycznie wypowiedziała się w ubiegłym roku o jego kandydaturze, oświadczając: „Mieliśmy już dość Bushów”.

Starsza pani Bush słynie z obrazoburczych stwierdzeń, ale jej wątpliwości można zrozumieć. Obaj byli prezydenci w rodzinie są niechętnie wspominani przez konserwatywny trzon Partii Republikańskiej, a ogół Amerykanów nie może darować juniorowi katastrofalnej wojny w Iraku.

Gubernator od korków

Mankamenty byłego gubernatora Florydy mogą ośmielić jego rywali z republikańskiego centrum. Najpoważniejszy z nich to gubernator New Jersey Chris Christie, jeszcze rok temu faworyt stawki kandydatów. Ma on rzadką wśród amerykańskich polityków zdolność zaciekawiania słuchaczy tym, co mówi, ponieważ potrafi walić prosto z mostu, co przekonuje jako powiew autentyzmu. Znany z nadmiernej tuszy Christie schudł w ubiegłym roku o 30 kg, co odczytano jako potwierdzenie prezydenckich ambicji.

Zaliczył jednak niemałą wpadkę, gdyż obciążono go odpowiedzialnością za dziwaczny skandal – rzekomo po to, żeby zaszkodzić demokratycznemu burmistrzowi pobliskiego miasteczka, kazał zamknąć dwa pasy na autostradzie, co spowodowało gigantyczne korki. Niedawno komisja stanowej legislatury orzekła, że nie ma dowodów, by gubernator wydał tak groteskowe polecenie, ale nie wiadomo, czy mu to pomoże. Przez ultrasów w Partii Republikańskiej Christie jest jeszcze bardziej znienawidzony niż Jeb, gdyż w czasie huraganu Sandy komplementował i obejmował Obamę.

W tej sytuacji przebąkuje się nawet o ponownym kandydowaniu Mitta Romneya. Niegdysiejszy gubernator Massachusetts w wyborach w 2012 r. zaprezentował się jako sprawny dyskutant, polemista – pokonał Obamę w jednej z debat – oraz znawca gospodarki. Dał się jednak też poznać jako polityk głuchy na społeczną wrażliwość wyborców, kiedy prostolinijnie eksponował swoją zamożność, oraz jako nierówny i zmienny w swoich poglądach. Za bardziej uzasadniony można uznać ewentualny start w 2016 r. ówczesnego kandydata na wiceprezydenta kongresmana Paula Ryana, lubianego przez Tea Party. To on może się okazać czarnym koniem, przynajmniej w wyścigu do nominacji.

Pretendenci z prawa

Jeżeli jednak żaden z wymienionych nie wysforuje się w tym roku na czoło peletonu, kandydat partyjnego establishmentu będzie musiał stawić czoło konkurentowi z prawa. Sondaże wskazują, że największe szanse ma tutaj senator Rand Paul z Kentucky, syn libertariańskiego kongresmana Rona Paula. Przyciąga on elektorat niezależnością swych opinii i działań w Kongresie, podoba się młodym wyborcom, ale broni czasem spraw nie do obrony, jak prawo firm prywatnych do dyskryminacji rasowej.

Mniej kontrowersyjny jest Scott Walker, popularny gubernator tradycyjnie głosującego na demokratów stanu Wisconsin, który wygrał bój z miejscowymi związkami zawodowymi. Ale najpoważniejszym kandydatem wydaje się senator Ted Cruz z Teksasu, przywódca konserwy w Partii Republikańskiej, który pod koniec 2013 r. zasłynął obstrukcją parlamentarną na Kapitolu i zablokowaniem funduszy dla rządu. Według wielu komentatorów Cruz jest zbyt skrajny, aby uzyskać nominację, ale inni kontrują: to samo mówiono w 1980 r. o Reaganie.

Reagan wszakże był raczej wyjątkiem, zdobył Biały Dom w momencie kryzysowym (zakładnicy, inflacja) i miał szczególnie słabego przeciwnika, Jimmy’ego Cartera. W historii USA w ostatnim półwieczu nominacja polityków reprezentujących skrajne skrzydła kończyła się zwykle źle dla obu partii. Wystarczy wspomnieć wybór przez republikanów Barry’ego Goldwatera w 1964 r. i przez demokratów George’a McGoverna w 1972 r. – obaj przegrali z kretesem. Kierownictwo republikanów zrobi więc zapewne wiele, aby w szranki wyborcze stanął jednak polityk centrowy. Tylko czy to wystarczy?

Polityka 3.2015 (2992) z dnia 13.01.2015; Świat; s. 50
Oryginalny tytuł tekstu: "Wygrani mocno zgrzani"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną