Najnowszy żart na Kapitolu? Amerykański Senat – wbrew konstytucji – liczy jednak nie 100, a 101 członków. Ten ponadprogramowy to republikanin ze stanu Izrael Beniamin Netanjahu, który nieco przy okazji jest też premierem Izraela. Już 3 marca zamierza wystąpić przed połączonymi izbami Kongresu i przekonywać braci Amerykanów, że wszystko to, co jest dobre dla Izraela, jest też dobre dla pozostałych 50 stanów USA.
A teraz na poważnie. Po listopadowych wyborach uzupełniających, w których demokraci ponieśli dotkliwą klęskę, prezydent Obama porzucił koncyliacyjny styl i rozpycha się łokciami w Waszyngtonie. Próbuje rządzić za pomocą tzw. dekretów wykonawczych, wchodząc w kompetencje Kongresu w takich sprawach, jak imigracja czy stosunki z Kubą. Nic więc dziwnego, że relacje między Białym Domem a republikanami są na granicy wojny domowej.
Odwet republikanów nastąpił 20 stycznia, kilka godzin po dorocznym wystąpieniu prezydenta w Kongresie. Republikański przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner z nieskrywaną satysfakcją przyznał, że zaprosił Netanjahu, aby ten wyjaśnił kongresmenom, czy można wierzyć Irańczykom, i przy okazji ocenił politykę Obamy wobec Teheranu. Zaproszenie zostało przyjęte.
Sprawa zaufania ma w tym przypadku bardzo konkretny wymiar. Od 2013 r. toczą się (a w zasadzie ślimaczą) negocjacje między Waszyngtonem a Teheranem w sprawie umowy nuklearnej. Obama chce, aby Irańczycy zrezygnowali z dalszego wzbogacania uranu, co ostatecznie mogłoby ich doprowadzić do bomby. W zamian oferuje pomoc przy rozwoju cywilnej energetyki jądrowej i ograniczenie sankcji gospodarczych, które ciążą Irańczykom od 35 lat.
Nie wiadomo jednak, jak w przyszłości kontrolować postanowienia ewentualnej umowy, bo Irańczycy, choć oficjalnie tacy bogobojni, w sprawach nuklearnych kilka razy kłamali już w żywe oczy i bogacili uran po kryjomu.