Te wybory otwierają nowy rozdział nie w sensie osobowości – bo żaden z obecnych liderów nie ma formatu tamtej dwójki – ale w sensie generalnego przetasowania polityki na Wyspach.
Momentalnie po zakończeniu głosowania rozpoczął się wieczór wyborczy w telewizji BBC. Podane wyniki exit polls nie dawały większości żadnej partii, lecz wskazywały, że najwięcej głosów otrzymali konserwatyści Davida Williama Donalda Camerona. W piątek rano, po przeliczeniu ponad połowy kart do głosowania, Cameron okazał się szczęściarzem: jego partia jednak zdobyła – choć minimalną – większość w Izbie Gmin.
Za to jego koalicyjny partner, Nick Clegg, lider liberalnych demokratów, miał minę ponurą. Za przymierze z torysami Camerona jego partia zapłaciła okrutną cenę, wprowadzając do parlamentu jednocyfrową liczbę deputowanych. Można mówić o katastrofie. Partia pragnąca być języczkiem u wagi wylądowała na politycznym śmietniku.
Ze zwieszoną głową witał wynik także lider Partii Pracy, Ed Miliband. Nie przegrał tak dramatycznie jak Clegg, ale z pewnością przeżył wraz z swymi towarzyszami głębokie polityczne rozczarowanie z domieszką upokorzenia. Szykował się, choć ostrożnie, na nowego premiera, ale zostanie znowu liderem opozycji. O ile zostanie, bo za przegraną może zapłacić utratą przywództwa. Nie byłoby to zaskakujące, bo tylko w Polsce można przegrywać wybory raz za razem, a głowy w przegranej partii nie lecą.
Klęska Milibanda polegała przede wszystkim na utracie prawie całej puli mandatów w Szkocji. Wyrwała je laburzystom triumfująca Szkocka Partia Narodowa. Jej rozradowana i hucznie oklaskiwana liderka Nicola Sturgeon studziła początkowo nastroje swego elektoratu.