Freddie Gray mieszkał w jednym z czerwonych, dwupiętrowych domów komunalnych, przypominających baraki wojskowe w dzielnicy Sandtown-Winchester w Baltimore. Więcej niż połowa rodzin żyje tam poniżej minimum socjalnego, wyliczonego na 23 tys. dol. rocznie na czteroosobową rodzinę. Bezrobocie przekracza 20 proc. (w całym kraju 5 proc.). Dwie trzecie mieszkańców kończy edukację na podstawówce.
Jak podaje amerykańskie ministerstwo zdrowia, całe Baltimore notuje najwyższy wskaźnik uzależnionych od heroiny, a Sandtown-Winchester spośród wszystkich dzielnic miasta wysyła najwięcej skazańców do więzień stanu Maryland. Zdecydowaną większość z nich za przestępstwa narkotykowe. W ciągu ostatnich trzech lat w Sandtown popełniono 663 morderstwa. To i tak nie najgorzej, dwie dekady temu średnia wynosiła 300 zabójstw rocznie.
Rury wodociągowe położono tu niemal sto lat temu i od tamtej pory nikt do nich nie zaglądał. 20 proc. wody wycieka z nich, zanim dotrze do kranów. Kto mógł, zdążył uciec z Sandtown, ewentualnie został wyeksmitowany przez bank, gdy przestał spłacać kredyt. Zabita dechami jest co trzecia nieruchomość.
Ludzie – zarówno czarni, jak i biali – z pięknych domów położonych wśród zielonych wzgórz wokół centrum Baltimore nigdy nie zaglądają do Sandtown-Winchester i kilkunastu podobnych dzielnic miasta. Można zwiedzić Baltimore, wyjechać zachwyconym i nawet nie wiedzieć, że takie miejsca istnieją. Christi Green, szefowa miejscowego centrum pomocy społecznej św. Franciszka, nazywa je enklawami Trzeciego Świata. W dziesiątkach amerykańskich miast – tak jak w Baltimore – w takich enklawach żyje połowa mieszkańców.
Śmierć Freddiego Graya, który, po aresztowaniu, 19 kwietnia zmarł w szpitalu wskutek urazu kręgosłupa, wywołała największe zamieszki w Baltimore od 1968 r., gdy miasto zapłonęło po zamachu na Martina Luthera Kinga. Ale opowieść o Grayu nie jest wyłącznie opowieścią o brutalności policji i niezałatwionych kwestiach rasowych. To opowieść o postępującym od kilku dziesięcioleci upadku amerykańskich metropolii.
Przemysł na złom
W połowie ubiegłego wieku Baltimore było jednym z sześciu największych i najbogatszych miast Ameryki i jednym z 20 najpotężniejszych ośrodków przemysłowych świata. Największa huta stali na planecie – Bethlehem Steel – zatrudniała 35 tys. ludzi. Tu wytopiono stal na most Golden Gate w San Francisco, na setki drapaczy chmur i okrętów amerykańskiej marynarki. Robota huczała też w stoczni, w zakładach produkcji części samolotowych, w montowniach samochodów, w fabrykach chemicznych i w jednym z dwóch największych portów środkowego Atlantyku.
Jeszcze na początku lat 70. co trzeci pracownik w Baltimore był zatrudniony w przemyśle produkcyjnym. Wynegocjowane przez związki zawodowe stawki były wysokie zarówno dla czarnych, jak i białych, w tym tysięcy świeżych imigrantów z Polski, Włoch, Irlandii. Stoczniowiec mógł swobodnie utrzymać przestronny dom, kilkuosobową rodzinę, odłożyć na samochód i wakacje. Najwięksi pracodawcy fundowali ubezpieczenie zdrowotne, a nawet budowali dla robotników całe dzielnice – ze szkołą, sklepami i kościołem.
Dziś w produkcji pracuje mniej niż 5 proc. zatrudnionych. Największym pracodawcą w mieście jest uważany za jeden z lepszych na świecie uniwersytet Johna Hopkinsa i szpital uniwersytecki. Wykwalifikowani pracownicy dostają od Hopkinsa świetne pieniądze. Cała reszta niewiele ponad ustawowe minimum. Najmniej, jak może, płaci też sektor turystyczny – drugi największy pracodawca w mieście. Ci, którzy mają robotę, nawet marnie płatną, raczej nie narzekają, bezrobocie w niektórych enklawach Trzeciego Świata przekracza 50 proc.
Deindustrializacja rozpoczęła się w całych Stanach już w latach 60. Z gospodarki produkcyjnej Ameryka w dwa dziesięciolecia zmieniła się w gospodarkę usługowo-konsumpcyjną. Dziś podstawowym amerykańskim towarem eksportowym są surowce wtórne. Makulaturę i złom milionami ton skupują Chińczycy i produkują z nich wszystko, co się da – od bierek po części samochodowe.
Pas rdzy
Za symbol upadku amerykańskiego przemysłu uchodzi Detroit, ale pierwsze było Cleveland, kiedyś piąte co do wielkości miasto USA, które ogłosiło bankructwo już w 1978 r. Nie podniosło się do dziś. Mieszka tam niecałe 400 tys. ludzi, 600 tys. mniej niż przed półwieczem. W latach 1960–2000 z niegdysiejszej metropolii wyparowało 40 proc. miejsc pracy. Wokół centrum straszy 100 ha poprzemysłowych nieużytków. Prawie 300 tys. m kw. przestrzeni biurowej w drapaczach chmur w samym sercu miasta stoi pustych.
Podobnie lub niewiele lepiej jest w wielu innych miastach tzw. pasa rdzy, kiedyś nazywanego pasem stali – poprzemysłowych ośrodkach północnej części kraju, jak Chicago, Buffalo, Detroit, Milwaukee, Gary, Cincinnati, Toledo, Akron czy Youngstown.
Slumsy w większości tych i innych poprzemysłowych miast charakteryzują podobne statystyki – przestępczość i bezrobocie wyższe o kilkanaście punktów procentowych niż średnia krajowa, najgorzej wykształceni mieszkańcy, największa liczba matek samotnie wychowujących dzieci, najwięcej ojców w więzieniach. No i krótsze życie – mieszkańcy najbiedniejszych dzielnic w Atlancie żyją średnio 13 lat krócej niż ci z najbogatszych, ta różnica w Chicago wynosi 16 lat, w Richmond 20.
Marisela Gomez w książce „Race, Class, Power and Organizing in Baltimore” (Rasa, klasa, władza i samoorganizowanie się w Baltimore) tłumaczy, dlaczego w czasach, gdy kończyła się era przemysłowa i biali (w tym polscy imigranci) przenosili się na przedmieścia i wchodzili w nowy usługowy rynek pracy, czarni zostali w swoich dzielnicach, bez zajęcia. Po pierwsze, trwała segregacja na rynku nieruchomości – w pewnych dzielnicach czarny nie miał szans kupić domu, istniała w tej sprawie niepisana zmowa wśród agencji pośrednictwa. Po drugie, banki nie przyznawały czarnym niemal żadnych kredytów. Po trzecie, gdy skurczył się rynek pracy, w pierwszej kolejności na etat łapali się biali.
Gdy miasta się wyludniały i klasa średnia zaczęła płacić podatki w podmiejskich hrabstwach, w miejskich budżetach pojawiły się potężne dziury. Cięto wydatki wszędzie jak leci, bardzo chętnie w edukacji. Publiczne szkoły zaczęły popadać w ruinę, drastycznie obniżając poziom nauki, ale też dosłownie – czego symbolem było zawalenie się dachu w jednym z gimnazjów w Cleveland w 2010 r. (nikt nie zginął, bo szkoła była akurat zamknięta).
Symbolem zaniedbania w najbiedniejszych dzielnicach stało się to, z jaką opieszałością egzekwowano od właścicieli budynków nakaz czyszczenia ścian z farby zawierającej ołów. Szacuje się, że w Stanach żyje ok. 100 tys. dzieci zatrutych ołowiem. Badania pokazują, że mają one problemy z nauką, koncentracją, częściej cierpią na ADHD. Rodzina Freddiego Graya wywalczyła odszkodowanie za to, że mieszkała w domu wymalowanym ołowianą farbą. Gdy Gray miał dwa lata, krew, którą pobrano mu do badania, zawierała 37 miligramów ołowiu w decylitrze. Maksymalny poziom, według normy rządowej, wynosi 5 mg.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy z miast wyniósł się przemysł, pojawiły się narkotyki. Samuel Staley w książce „Drug Policy and the Decline of American Cities” (Polityka narkotykowa i upadek amerykańskich miast) opisuje, jak dzielnicowe syndykaty narkotykowe zaczęły wypełniać próżnię na rynku pracy, powstałą po zamknięciu fabryk. Gangi masowo werbowały bezrobotnych i przyuczały ich do dilerki. Biznes narkotykowy pęczniał w równie szybkim tempie, w jakim z dzielnic wyprowadzały się legalne interesy.
Wszystko przez narkotyki
Matka Freddiego Graya była heroinistką, on sam kilkanaście razy lądował za kratkami (najdłużej na dwa lata) za drobne przestępstwa narkotykowe – posiadanie lub puszczanie w dzielnicy niewielkich ilości marihuany i kokainy.
David Simon, reporter weteran największego baltimorskiego dziennika „The Sun” i autor kultowego, rozgrywającego się w Baltimore serialu telewizyjnego „The Wire”, uważa, że to narkotyki są kluczem do zrozumienia ostatnich wydarzeń w mieście.
Podobnego zdania jest wielu byłych policjantów z Baltimore, wypowiadających się w ostatnich tygodniach w mediach, a także niektórzy członkowie Kongresu. „Dzisiejsze napięcia są wynikiem kilku dziesięcioleci stosowania brutalnej taktyki policyjnej kryminalizującej użytkowników narkotyków” – mówił Earl Blumenauer, demokrata z Oregonu, na konferencji prasowej grupy kongresmenów zabiegających o zmianę prawa narkotykowego.
Gdy w 1971 r. Richard Nixon ogłosił, że narkotyki są wrogiem publicznym numer 1, i wypowiedział im wojnę, komisariaty policji w całym kraju dostały nowe narzędzia władzy. W wielu miastach ustanowiono strefy wolne od narkotyków, w Baltimore objęła ona niemal jedną trzecią powierzchni miasta. W ich obrębie zawieszano działanie wielu praw obywatelskich – dla policji o wiele łatwiejsze stało się przeszukiwanie podejrzanych o dilerkę, aresztowanie, przeszukiwanie domów, bicie, a nawet zabijanie. Policja dostała wolną rękę, żeby arbitralnie czyścić ulice wszelkimi możliwymi metodami.
Na tym gruncie zaczęła kiełkować wzajemna nienawiść mieszkańców i mundurowych.
Wojna przeciw czarnym
Jednocześnie postępował rozkład wspólnoty. Maria Oziemkowska, Polka, która w połowie lat 80. pracowała w Baltimore przy programach terapeutycznych dla uzależnionych rodzin firmowanych przez Uniwersytet Hopkinsa, opowiada, że wtedy jeszcze żyły „prawdziwe babcie” – starsze kobiety z pokolenia pamiętającego czasy świetności przemysłowego miasta. Wielkim wysiłkiem próbowały spajać rozpadające się rodziny.
Dziś „prawdziwych babć” już nie ma – jest gospodarka oparta na dilerce i uzależnienie obejmujące trzecią generację. Rodziny pogrążają się w coraz głębszej patologii. Dorastający młodzieńcy wchodzą w ten sam świat, koło się zamyka. „W naszej wspólnocie zawsze jest recesja” – mówi jeden z bohaterów dokumentu Al Dżaziry „Baltimore: Anatomy of an American City”. „Albo się jej poddajesz, albo puszczasz dragi. Mało kto zna tu lepsze sposoby, żeby się utrzymać”.
W tym samym filmie współtwórca „The Wire”, były (biały) oficer policji Ed Burns dodaje: „Wojna z narkotykami w rzeczywistości jest wojną przeciw czarnym”.
W latach 1970–2005 populacja amerykańskich więzień zwiększyła się o 700 proc. Połowa z ponad 2 mln więźniów siedzi za narkotyki, z ich powodu Afroamerykanie lądują w pace 10 razy częściej niż biali. Jednocześnie statystyki konsumpcji i uzależnień się nie zmniejszają.
Burmistrz Baltimore Stephanie Rawlings-Blake jest czarnoskóra, podobnie jak szef miejskiej policji. Troje spośród sześciorga policjantów, którzy aresztowali Freddiego Graya (dziś wszyscy zawieszeni w służbie, oczekują na wyniki śledztwa), to Afroamerykanie. Marisela Gomez twierdzi, że problem brutalności policji wobec czarnoskórych mężczyzn jest systemowy: „Kadencja czy dwie czarnych władz to za mało, żeby zmienić system funkcjonujący od niemal pół wieku”.
Czarne władze są nieskuteczne, a czarni policjanci – jak przyznaje David Simon z baltimorskiego „The Sun” – bywają najbrutalniejsi wobec czarnych na ulicach, bo dziś – choć praprzyczyny endemicznej biedy, narkomanii i przestępczości są rasowe – konflikty rozgrywają się przede wszystkim na przestrzeni klasowej. Lepiej wykształceni czarni odnoszą takie same sukcesy zawodowe i życiowe jak ich biali sąsiedzi z klasy średniej. W gettach pozostali ludzie o najmniejszych zdolnościach do wspinania się po szczeblach drabiny społecznej.
Marisela Gomez opowiada, jak w czasie pracy nad książką zauważyła, że wielu czarnych aktywistów po cichu przyznaje, że czasy państwowej segregacji były pod wieloma względami lepsze, bo w afroamerykańskich dzielnicach pozostawali przymusowo wszyscy – bezrobotni, sprzątacze, robotnicy, ale też prawnicy, lekarze, artyści, przedsiębiorcy. To nakręcało dzielnicową gospodarkę, bardziej zróżnicowana społeczność skuteczniej likwidowała patologie.
Gdy w gettach pozostali najsłabsi, władze miejskie i federalne przez dekady spychały ich jeszcze bardziej w dół. Przykładem choćby niedofinansowane szkoły i brutalność policji, ale też masowe eksmisje, dokonywane w oparciu o prawo wywłaszczenia (eminent domain). Przepis daje władzom możliwość wysiedlenia mieszkańców, jeśli teren, na którym mieszkają, zostanie przeznaczony na „społecznie pożyteczną inwestycję”. W wielu miastach zasada ta nakręca korupcję na ogromną skalę – na przejętych terenach powstają stadiony, centra handlowe, biurowce, infrastruktura turystyczna. Prywatni inwestorzy zarabiają krocie, w lokalnych społecznościach nie zostaje niemal nic.
Nie wyjdziesz z getta
Z nowych inwestycji w Baltimore najwięcej kontrowersji budzi centrum biznesowo-hotelowe Harbor Point, na które deweloper dostał od miasta 100 mln dol. dotacji w postaci ulg podatkowych. Powstaje ono na najbardziej atrakcyjnej działce w mieście, położonej na cyplu, gdzie kiedyś stały zakłady chemiczne. W innych miejscach prywatno-publiczna deweloperka równa z ziemią parki, place zabaw, domy kultury.
Z perspektywy wprowadzającej się tam klasy średniej miasta radzą sobie dobrze, pięknieją i oferują nieźle płatne posady. W tym samym czasie w gettach nic nie zmienia się na lepsze. Coraz bardziej wyjałowione, zamieniają się w kwartały odrapanych szeregowców bez skrawka zieleni, bez pracy, bez nadziei.
Na takich ulicach dorastał Freddy Gray, syn heroinistki, od pierwszego dnia życia wdychający ołów ze ścian, słaby uczeń w jednej z najgorszych szkół w mieście, wagarowicz, drobny diler i skazaniec. Ofiara upadłego miasta.