Posiadanie własnego – i czytelnego – adresu pocztowego nie wydaje się luksusem. Ale pół wieku gwałtownej urbanizacji spowodowało, że miasta nie nadążają z przypisywaniem ludziom miejsca na Ziemi. To, co na urzędniczych mapach wygląda jak pustka przedzielona kilkoma ulicami, w rzeczywistości może być już zatłoczoną dzielnicą z tysiącami domów i alejek.
4 z 7 mld mieszkańców globu w sposób nieformalny, zwyczajowy określa miejsce, gdzie żyje. Intuicja podpowiada, by orientować się w przestrzeni dzięki wyraźnym punktom odniesienia. W Szanghaju są nimi cudaczne drapacze chmur, w Ghanie – kwitnące mangowce, w Dubaju – nowe stacje metra, a w Bejrucie – architektoniczne fantomy, np. słynne przed wojną domową kina, których dziś już nie ma.
W wielu współczesnych miastach gubią się nawet starzy wyjadacze: dostawcy warzyw, śmieciarze i gazeciarze. Taksówkarze błądzą, szukając wskazanego adresu, neonu czy straganu, przy którym powinni czekać klienci. Stygną niedostarczone na czas falafle, obłożone lodem ryby psują się w upale, zagubione przesyłki po tygodniach wracają do nadawców. Około 28 proc. wszystkich kosztów ponoszonych przez firmy przewozowe i dostawcze na świecie to straty spowodowane złym adresowaniem.
I nie jest to wyłącznie problem państw rozwijających się – kurierzy z zimną pizzą kręcą się bezradnie po ciasnych zaułkach Londynu albo ciągnących się przez 30 mil kalifornijskich alejach, szukając domu o numerze 67 240.
Bez klarownej sieci adresowej miasto nie może być miastem, nie jest bowiem w stanie wywiązać się z podstawowych zadań wobec obywateli. Jak wysłać karetkę do miejsca, którego nie ma na mapie? Jak odbierać nieczystości z nieoznakowanych domów? Jak kierować patrole policyjne w ulice niemające nazw?