Od lat chińskie i koreańskie media gniewnie odnotowują japońskich polityków pochylających głowy w tokijskim Yasukuni. Świątynia nie ma nic z granitowego patosu europejskich monumentów. Prześwit bramy. Wiśniowy gaj. Granitowa studnia „Ukojenia dusz” ufundowana w 1940 r. przez amerykańskich Japończyków. Dom modłów z cesarską chryzantemą. Przed nim bariera przypominająca otwartą skrzynię – Japończycy podchodzą, pochylają głowy, klaszczą dwa razy, wrzucają datki.
Nie ma w Yasukuni grobu nieznanego żołnierza. Są natomiast pomniki wojennej wdowy z dziećmi, lotnika kamikadze, a także wojskowego konia, psa, gołębia pocztowego i hinduskiego adwokata, który w powojennych procesach wnosił o uniewinnienie oskarżonych. W pobliskim muzeum można obejrzeć myśliwiec „Zero”, samolot-bombę i jednoosobową torpedę. Na planszach wyjaśnienie, że japońska agresja w Mandżurii w 1937 r. była wojną na rzecz „wielkiej azjatyckiej strefy dobrobytu”. A masakra w Nankinie, gdzie zginęło 200 tys. Chińczyków, to – za komentarzem ówczesnej japońskiej gazety – „przywracanie spokoju”. Jest zdjęcie grzybów atomowych nad Hiroszimą i Nagasaki. Są pamiątki po japońskich jeńcach wojennych w radzieckim gułagu. Ale trudno dostrzec ślady nieludzkiego traktowania jeńców alianckich w obozach japońskich. Zresztą przekaz nie jest dla cudzoziemców, bo angielskie napisy bardzo skromne.
Jednak dla sąsiadów Japonii kością niezgody jest nie tyle muzeum, co „Księga dusz” Yasukuni z nazwiskami 2 466 532 żołnierzy poległych za cesarza od 1868 r.