Trudno przecież wygrzebać z pamięci jakieś historyczne Zgromadzenie ostatnich lat, właśnie takie pisane wielką literą. Np. najbardziej widocznym śladem zjazdu w 2009 r. jest twórczość Platona, brytyjskiego fotografa, który portretował szefów rządów. Łapał ich po drodze na mównicę i zrobione wtedy zdjęcia, m.in. Władimira Putina czy Muammara Kadafiego, nadal są w powszechnym prasowym użyciu. Poza tym rok do roku flauta i bezrybie.
Jednak teraz, trochę jak za zimnowojennych czasów, właśnie w nowojorskiej siedzibie ONZ ustawiono ring, na którym boksują światowi przywódcy wszechwag i wszystkich lig. Działa efekt rocznicowy – 70-lecie Organizacji zobowiązuje i dobrze wygląda. Mimo że obecna działalność ONZ jest skandalicznie rachityczna. Narody nie są wcale zorganizowane i zjednoczone. Dość powiedzieć, że na świecie tli się, żarzy lub płonie żywym ogniem pół setki konfliktów, uchodźców jest najwięcej od II wojny światowej, a bardziej skomplikowane problemy, np. zatrzymanie zmiany klimatu, ugrzęzły w korowodzie negocjacji i pretensji.
Tłum vipów w Nowym Jorku przypomina również, jak drastycznie skurczyła się liczba miejsc, gdzie przywódcy mogą się spotkać. Ukraina i Syria doprowadziły do skutecznych podziałów, głównie wyrzucenia na aut Rosji, nieobecnej np. na szczytach grup spod znaku G. Zresztą koszula bliższa ciału, więc zza Donbasu i uchodźców możemy nie dostrzegać, że niezałatwione od lat spory terytorialne na morzach Azji Wschodniej skończyły się tam dramatycznym ochłodzeniem stosunków.
Tak jak Władimir Putin porządnie nie porozmawiał twarzą w twarz z Barackiem Obamą w zasadzie od trzech lat (później widzieli się jeszcze trzykrotnie, ale góra na dwa kwadranse), tak samo latami nie widują się niektórzy przywódcy Azji Wschodniej.