Wiadomość o lokalnym bezwizowym ruchu rowerowym na malutkim rosyjsko-norweskim przejściu granicznym Borisoglebsk-Storskog, hen pod kołem polarnym, przekazywana ze smartfona na smartfon, uruchomiła jedną z najbardziej oryginalnych tras uchodźczych do Europy. I przysporzyła Norwegii, należącej do strefy Schengen, dodatkowych 5,5 tys. kandydatów do azylu, głównie Syryjczyków. Najpierw trzeba dostać rosyjską wizę turystyczną, co w Damaszku czy Bejrucie nie jest bardzo trudne, albo zgłosić chęć studiowania w Rosji. Później kupić bilet lotniczy do Moskwy i kolejowy do Murmańska (albo od razu tam lecieć). Na miejscu czekają minibusy, które w trzy godziny dowożą pod samą norweską granicę, koszt nabycia roweru (granicę trzeba czymś przejechać) często wliczony w usługę. Wychodziło taniej i bezpieczniej niż przeprawa przez Morze Śródziemne.
Tak to funkcjonowało całą ubiegłą jesień, kiedy zatkały się po norweskiej stronie wszystkie punkty przyjmowania cudzoziemców. Po alarmie w mediach, w ramach ostrzejszej polityki imigracyjnej, nowa pani minister do spraw uchodźców Sylvi Listhaug (powołana w grudniu pierwszy raz w historii) zapowiedziała, że posiadacze rosyjskich wiz pobytowych będą deportowani do Rosji. Powstał nawet pomysł, aby wykorzystać w tym celu rowery porzucane na granicy, ale wobec 20-stopniowych mrozów pomysł upadł. Pierwszych deportacji dokonano autobusami. Teraz pogarszające się warunki meteorologiczne w sposób naturalny przyhamowały arktyczną turystykę uchodźczą, ale zdaniem ekspertów z Oslo problem rowerzystów to cicha zemsta Rosji za sankcje, których Norwegia była gorącą orędowniczką – i że nowe kłopoty ruszą wiosną.