Widmo Brexitu krąży po kontynencie. Perspektywa wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej stała się całkiem prawdopodobna, choć premier David Cameron zarzeka się, że robi wszystko, aby do tego nie doszło. Bruksela na razie zachowuje umiarkowany optymizm. Eurokraci uważają, że z udziałem szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska na początku lutego udało się wypracować porozumienie, które zatrzyma Brytyjczyków w Unii. Porozumienie muszą teraz zaakceptować wszystkie państwa członkowskie na unijnym szczycie 18 i 19 lutego.
Bez względu jednak na jego ostateczny kształt głos decydujący należy do obywateli Zjednoczonego Królestwa, którzy będą głosować w referendum prawdopodobnie już 23 czerwca. A Brytyjczycy są coraz bardziej podzieleni. Dobrze to ujął wytrawny dziennikarz polityczny BBC Nick Robinson. Jego zdaniem wielu mieszkańców Wysp, zwłaszcza z dala od kosmopolitycznego Londynu, patrzy dziś na Unię jak na klub, który raczej nie życzy ich sobie jako członków. A zarządza tym klubem grono zamożnych i dobrze wykształconych panów w garniturach, działających na rzecz innych zamożnych i dobrze wykształconych panów w garniturach.
Tym, na czym naprawdę zależy Cameronowi, jest zachowanie pełnej kontroli Londynu nad prawem obowiązującym na Wyspach. Bingo! – chwalą Camerona wszyscy wyznawcy doktryny „suwerennej demokracji” i prymatu woli narodu nad prawem, zwłaszcza unijnym. Szef brytyjskiego rządu odbył po ich krajach polityczną pielgrzymkę i liczył na ich poparcie na unijnym szczycie. Jeśli deal Camerona z Tuskiem zostanie ostatecznie zatwierdzony, brytyjskiemu premierowi pozostanie wygrać referendum. „Tylko” lub „aż”.
Do zderzenia może jednak dojść na tegotygodniowym szczycie unijnym. Unia wyznaje zasadę kompromisu.