W zeszłym miesiącu dwa europejskie rządy ogłosiły, że nie będą się trzymać styczniowego porozumienia unijnego w sprawie relokacji uchodźców. O ile jednak Warszawa w ogóle odmówiła ich przyjmowania, Portugalia jednostronnie zwiększyła liczbę przybyszów, jaką gotowa jest ugościć: z ustalonych wcześniej 4,5 tys. osób do 10 tys. „Ten kryzys jest zagrożeniem dla europejskich wartości – musimy być stanowczy w jego rozwiązywaniu, żeby podtrzymać wartość ludzkiej godności” – zadeklarował premier António Costa.
Choć to socjalista stojący na czele lewicowego rządu, to wniosek o podniesienie limitu przyjęć został też poparty przez prawicową opozycję, a rezolucja potępiająca zamykanie granic przez inne kraje Unii została w parlamencie przyjęta jednogłośnie. Lizbona rozesłała noty dyplomatyczne do Aten, Rzymu, Wiednia i Sztokholmu, w których zaoferowała odciążenie ich w niesieniu pomocy przybyszom. I choć w ramach unijnego porozumienia do Portugalii dotarły dotąd niecałe dwie setki uchodźców, to i tak plasuje ją to na trzecim miejscu (po Francji i Finlandii) pod względem realizacji planu.
Skąd taka gościnność w malutkim, liczącym zaledwie 10 mln mieszkańców kraju, który w dodatku od 2008 r. jest jednym z najciężej dotkniętych kryzysem na całym kontynencie?
Częściowo stąd, że niemal co dziesiąty Portugalczyk sam ma za sobą migrancką przeszłość. W 1974 r. nad Tagiem doszło do rewolucji goździków, która obaliła wprowadzoną pół wieku wcześniej faszystowską dyktaturę – jednym z głównych powodów przewrotu były ciągnące się przez ponad dekadę wojny w koloniach, którym Lizbona nie chciała przyznać niepodległości.