Barack Obama, stojąc obok Andrzeja Dudy na Stadionie Narodowym, pokazał biało-czerwonej drużynie żółtą kartkę. Przemawiając po spotkaniu obu prezydentów, zaczął od pochwał polskich epokowych osiągnięć: Konstytucji 3 maja i obalenia komunizmu. To nie była kurtuazja, ale przypomnienie, że Polska potrafiła bardzo wysoko nosić demokratyczny sztandar. W tym duchu Obama wyraził Dudzie swoje zaniepokojenie impasem w Trybunale Konstytucyjnym i zastrzegając, że szanuje polską suwerenność, wezwał wszystkie strony do wspierania instytucji demokratycznych.
Obama, jakby nie było prawnik po Harvardzie, wyłożył Dudzie, też prawnikowi, to, co polski prezydent świetnie wie: demokracja nie polega jedynie na wygrywaniu wyborów i pisaniu prawa (w tym miejscu kończy się toporna definicja demokracji wdrażana przez PiS), ale także „na obronie instytucji, od których zależymy każdego dnia: praworządności, niezależnej władzy sądowniczej i wolnej prasy. To są wartości, na którym bardzo zależy Stanom Zjednoczonym, wartości, które leżą u sedna naszego sojuszu”. To tych zasad Ameryka jest gotowa chronić i ich przestrzegania wymaga od sojuszników z NATO.
Natomiast prezydent Duda o Trybunale się nie zająknął. Opowiadał za to, jak bardzo by chciał, żeby Ameryka nas broniła. Wykorzystał również okazję do zaprezentowania się jako przywódca światowy, który dyskutuje z amerykańskim kolegą o Brexicie, imigracji, udziale Polski w kampanii przeciw Państwu Islamskiemu i innych problemach ludzkości.
Słowa Obamy, choć wygłoszone spokojnie, mają moc solidnej reprymendy skierowanej do Dudy, Beaty Szydło, Jarosława Kaczyńskiego i ich ekipy. Ale przeciwnicy albo krytycy PiS nie powinni odczuwać z tego powodu Schadenfreude. To nie Duda, Szydło, Kaczyński czy Macierewicz są sojusznikami w NATO, ale Rzeczpospolita, chwilowo przez nich kierowana.