Władze Cleveland gotowe są zapłacić 50 mln dol. za ubezpieczenie od protestów w związku z rozpoczynającą się w tym mieście 18 lipca konwencją Partii Republikańskiej. To pięć razy więcej, niż zapłacili poprzedni gospodarze. Ubezpieczenie ma pokrywać ewentualne koszty przegranych pozwów przeciw policji, wnoszonych w minionych latach za brutalne (rzekomo lub faktycznie) rozpraszanie ulicznych demonstracji. W tym roku ma być dużo, dużo gorzej – zarówno w hali obrad, jak i na ulicach. A historia może się powtórzyć tydzień później, gdy na swojej konwencji zbiorą się demokraci.
Słynny dziennikarz H.L. Mencken powiedział, że amerykańskie konwencje to coś pomiędzy zgromadzeniem na rzecz religijnej odnowy a publiczną egzekucją. Jest pięknie i podniośle, ale bywa strasznie. Rzecz w tym, że Mencken powiedział to w 1924 r., w czasach, kiedy kampanię przed wyborami prowadził m.in. Ku Klux Klan, a w halach zjazdowych dochodziło do bójek.
W ostatnich dekadach na partyjnych konwencjach wiało nudą. Już pod koniec lat 80. stały się one starannie wyreżyserowanym widowiskiem, z którego zawczasu eliminowano wszystko, co nieprzewidywalne. Konwencja przeobraziła się w telewizyjny spektakl mający jak najlepiej sprzedać opinii publicznej kandydata do Białego Domu, wyłonionego wcześniej w prawyborach, i ukazać jedność partii w poparciu dla wybrańca. Okazjonalne protesty uliczne wyrażały nastroje bez realnego politycznie znaczenia.
Tym razem może być inaczej. Fala oddolnej rewolty przeciw elitom w obu stronnictwach sprawiła, że w jednym z nich z trudem udało się przeforsować nominację prezydencką faworytki establishmentu, a w drugim nominatem został kandydat wybrany przez szeregowych wyborców wbrew życzeniom kierownictwa partii. Kandydat tak zdumiewający, że najstarsi komentatorzy mówią, że kogoś podobnego w tej roli nie pamiętają.