Hillary Clinton już zapisała się w historii politycznej USA, choć wyborów prezydenckich jeszcze nie wygrała i nie jest pewne, czy wygra. Zapisała się oczywiście tym, że zdobyła oficjalną nominację Partii Demokratycznej na kandydatkę na prezydenta.
To zdarza się po raz pierwszy. Choć Amerykanki stworzyły nowoczesny feminizm, nigdy do tej pory nie zaszły tak wysoko w polityce jak Hillary Clinton. Ale jednocześnie w tej samej Ameryce sukces odnosi Donald Trump, który nie ma zahamowań w uprawianiu politycznego damskiego boksu wymierzonego w Hillary. W tym sensie nadchodzące wybory okażą się też testem sił amerykańskiego kołtuństwa z amerykańskim społecznym progresizmem.
Na zjeździe demokratów zakończonym w czwartek w Filadelfii kandydaturę Clinton poparli wszyscy partyjni liderzy, włącznie senatorem Sandersem.
Ton nadał oczywiście urzędujący prezydent Barack Obama. Jak zwykle retorycznie znakomity. Ale czy ten pokaz jedności wystarczy, by zatrzymać populistycznego izolacjonistę pozbawionego jakiegokolwiek doświadczenia państwowego?
Może nie wystarczyć. W sondażach różnice między Clinton i Trumpem są w granicach błędu statystycznego. Trump ma bardzo grubą skórę i tupet graniczący z bezczelnością. I to amerykańskim wyborcom może się podobać bardziej niż wielkie polityczne i państwowe doświadczenie Hillary. To doświadczenie w obecnych chybotliwych czasach powinno się tym bardziej liczyć, ale jest raczej przeciwnie: dziś to obciążenie w oczach „wkurzonych” elitami.