Dzień dobry, zna już nas pan? – zagaduje wychodzących z kościoła na Lilienthalstrasse w Berlinie mężczyzna w białej koszuli i wciska im w dłonie niebieskie ulotki. Mówi po polsku, z obcym akcentem. Okolice bazyliki św. Jana to w niedziele jeden z najważniejszych ośrodków polskości w mieście. Polacy przychodzą tu na swoją mszę, kupują polską prasę, idą na ciastko w polskiej kawiarni. – Proszę przeczytać w domu, na pewno warto – zachęca inny mężczyzna czystą polszczyzną.
Jedni biorą bez słowa, niektórzy, najwidoczniej zaintrygowani, rozpoczynają rozmowę. Powtarza się słowo „islam”. Nieliczni kręcą głową i odsuwają rękę. Ponad sześćset niebieskich folderów wędruje po mszy do kieszeni i torebek. „Berlin państwa potrzebuje” – apeluje ulotka po polsku. Oczywiście nie tylko Berlin. Również partia. „Zdecydujcie się na nas”, Alternative für Deutschland, AfD.
– Trochę to absurdalne – uśmiecha się doktor Carsten Koschmieder, politolog na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, który zajmuje się AfD od momentu jej powstania. – Antyimigrancka partia, która żąda od imigrantów znajomości niemieckiego, werbuje po polsku imigrantów, którymi niedawno straszyła.
AfD politycznie szybuje. Badenia-Wirtembergia, Nadrenia-Palatynat, Saksonia i niedawno Meklemburgia-Pomorze Przednie – w tegorocznych wyborach regionalnych wszędzie tam otrzymała dwucyfrowe poparcie. Jest już w parlamentach 9 z 16 landów. Jej sukcesy nie oznaczają od razu, że Niemcy odwrócili się od Angeli Merkel i od socjaldemokratów z SPD. Z sondaży nie wynika też, jakoby mieli w czambuł potępiać politykę uchodźczą swojego rządu. Warto też pamiętać, że dwa tygodnie temu w Meklemburgi bezapelacyjnym zwycięzcą była jednak SPD, a chadecy pani kanclerz nigdy nie byli tam silni.