W Budapeszcie o referendum mówi się w kawiarniach, ale na ulicach nie ma poruszenia. Pojedyncze plakaty spoglądają z wiat przystanków i kolejek metra. Latarnie i drzewa są oklejone prześmiewczymi psami z dwoma ogonami wzywającymi do pozostania w domu. Czasem spotyka się znudzonych wolontariuszy z ulotkami. Raczej niemrawa agitacja niż kampania.
Ale wystarczy wyjechać poza stolicę, aby zobaczyć, jak poważnie rząd traktuje referendum w sprawie obowiązkowych kwot uchodźców, które odbędzie się 2 października. Gigantyczne billboardy z napisem „Nie ryzykujmy przyszłości Węgier! Zagłosujmy na NIE!” na tle węgierskiej flagi są ustawione gęsto na drogach wylotowych. Na gospodarskie wizyty ruszają najważniejsi ludzie partii rządzącej. Bo to prowincja dała Fideszowi wielkie zwycięstwa wyborcze w 2010 i 2014 r. Viktor Orbán liczy, że teraz będzie tak samo.
Kaposvár, miasteczko w południowo-zachodnich Węgrzech. Miklós Soltész, sekretarz stanu w ministerstwie zasobów ludzkich, przekonuje, że chrześcijaństwo w Europie jest zagrożone i że walka z pomysłami Unii jest ponadpartyjnym obowiązkiem. Na sali głównie emeryci. Do ich skrzynek pocztowych trafiły już 18-stronicowe broszury wydane przez kancelarię premiera. Można w nich znaleźć hasła typu „Trzeba powstrzymać Brukselę!” oraz cytaty z Beaty Szydło i Davida Camerona chwalące przenikliwość Orbána. Wielu dostało też telefony z prośbą o zagłosowanie na „nie”. A kiedy kilka tygodni temu oglądali olimpiadę w telewizji publicznej, zawody przerywały bloki reklamowe z rządową propagandą.
Osobą odpowiedzialną za mobilizację wyborców jest Gábor Kubatov, wiceprzewodniczący partii i prezes budapeszteńskiego klubu piłkarskiego Ferencváros.