Trump dał się sprowokować, a sprowokowany popełniał swoje typowe błędy. Zwłaszcza pod koniec, kiedy wychodził z niego samiec alfa, narcyz i agresywny czepialski, brnący w mało zrozumiałe szczegóły.
Hillary odegrała swoją rolę męża stanu i obrończyni biedniejszych Amerykanów konsekwentnie, lecz na kolana nie rzuciła. Oboje przekonali przekonanych. Trump odgrywał rolę pogromcy elit waszyngtońskich, Clinton – strażnika status quo. To za mało, by szala już się wyraźnie przechyliła.
Przed debatą panowało dość powszechne przekonanie, że Trump musi wypaść prezydencko, a Clinton prokuratorsko. To się udało tylko częściowo. Nawet najlepsi trenerzy nie zmienią osobowości swych podopiecznych, którzy są już nieodwracalnie uformowani i z trudem poddają się treningowi.
Debata nie przyniosła nowości. Rywale powtórzyli w każdym jej segmencie to, co mówili wcześniej o gospodarce, kwestii rasowej, problemie nierówności społecznych. Trump obwinił byłą sekretarz stanu o chaos na Bliskim Wschodzie i powstanie tzw. Państwa Islamskiego, Clinton wytykała Trumpowi, że zachęcał Rosjan do ingerencji w wewnętrzne sprawy USA.
Dla nas w Polsce wygrana Trumpa byłaby złą wiadomością, bo Trump jest de facto izolacjonistą. Sprawy Europy, a zwłaszcza wschodniej flanki Unii Europejskiej, go nie obchodzą. Z niepokojem należy więc czekać na dwie kolejne debaty. Trump będzie w nich bardziej agresywny, a to podoba się znacznej części Amerykanów. Po pierwszej debacie nadal nie można wykluczyć, że to Trump zostanie prezydentem.