Pytanie brzmiało: „Czy chcecie, by UE mogła zarządzić, również bez zgody parlamentu, obowiązkowe osiedlanie na Węgrzech osób innych niż obywatele węgierscy?”. A ponieważ od wielu tygodni Węgry są oblepione ksenofobicznymi plakatami w rodzaju: „Czy wiecie, że to uchodźcy są autorami zamachów w Paryżu?”, wynik był oczywisty: 98 proc. odpowiedziało „nie”. A jednak ze względu na niską frekwencję referendum jest nieważne. I nie jest to przypadek. W krajach autorytarnych, ze sparaliżowaną opozycją i dominującymi rządowymi mediami, frekwencja jest jedną z broni tych, którzy są przeciw, czasami jedyną. A większość Węgrów jednak nie wzięła udziału w szowinistycznej nagonce.
Orbán żadnego referendum nie potrzebował i już zapowiedział, że nawet z nieważnym referendum i tak zmieni konstytucję, by zablokować przyjmowanie uchodźców. Przede wszystkim jednak referendum miało być gestem na zewnątrz. Miało wzmocnić pozycję Orbána wobec Brukseli jako przywódcy unijnej frondy przeciwko „Europie wspólnych wartości”, w imię powrotu do wspólnorynkowej „Europy ojczyzn”. Mówiono nawet, że do tej frondy zaliczane są dziś nie tylko kraje wyszehradzkie, ale także Wiedeń, gdzie energiczny młody minister spraw zagranicznych Sebastian Kurz wielokrotnie komplementował Budapeszt i wyszehradzki wielokąt.
I nawet jeśli politycy Fideszu mówią dziś o „przygniatającym zwycięstwie”, to jednak referendum jest dotkliwą i kosztowną klęską Orbána. Do jego bojkotu wzywały partie opozycyjne. W sposób zawoalowany także i skrajnie nacjonalistyczny Jobbik, który popiera ksenofobiczną politykę Orbána, ale też chciałby go osłabić. Ágoston Mráz z bliskiego Fideszowi instytutu Nézöpont niską frekwencję uważa jednak nie tyle za przejaw sprzeciwu, ile tradycyjnej bierności Węgrów: „Tak było już w czasach komunistycznych: typowo węgierska postawa to neutralność”.