Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Renzi, basta!

Premier Włoch na cenzurowanym

Premier Włoch Matteo Renzi przemawia w Bolonii, 2016 r. Premier Włoch Matteo Renzi przemawia w Bolonii, 2016 r. Francesco Pierantoni / Wikipedia
Włosi wkrótce zagłosują nad reformą senatu, ale w rzeczywistości będzie to sąd nad złotoustym premierem. Niedoszły „zbawca Italii” może stracić władzę – i to na rzecz błaznów.
To, co kiedyś się Włochom w Renzim podobało – dziś drażni.Agenzia Sintesi/Photoshot/Reporter To, co kiedyś się Włochom w Renzim podobało – dziś drażni.

Artykuł w wersji audio

Matteo Renzi podbił serca Włochów i Włoszek już cztery lata temu, gdy na oczach całej Italii walczył o szefowanie potężnej, lewicowej Partii Demokratycznej. Przemawiał, tryskając energią. Mówił ze swadą, żywym, choć subtelnym językiem, nie gardził żartem i ironią. W polemikach raził adwersarzy refleksem i inteligencją. Gdy trzeba, potrafił być bezczelny, by za chwilę rozładować napięcie chłopięcym wdziękiem. Tak charyzmatycznego przywódcy włoska lewica nie miała od niepamiętnych czasów, a tak młodego – nigdy.

Przede wszystkim Renzi obiecał jednak zerwać z dogmatami i wpływami związków zawodowych, skruszyć partyjny beton, oddać partię w ręce młodych ludzi, którzy porzucą ideologiczne spory, pochylą się nad losem najsłabszych i najbiedniejszych zamiast własnym. Nazwali go włoskim Tonym Blairem.

Szafarz obietnic

W grudniu 2013 r. Renzi śpiewająco wygrał wybory na szefa socjalistów i jak zapowiadał, tak zrobił. Zezłomował partyjnych dinozaurów, do sekretariatu powołał swoich rówieśników. Pod hasłem „Nie ma czasu do stracenia” pierwsze posiedzenie nowych sekretarzy zwołał następnego dnia na 7.30 rano. Dwa miesiące później, mówiąc, że trzeba szarpnąć lejcami, Renzi wysadził z fotela swego partyjnego kolegę Enrico Lettę i został premierem, choć niewiele wcześniej w programie TV powiedział: „Enrico, bądź spokojny. Nie chcę zająć twego miejsca”. Notabene słowa „Enrico, stai sereno” natychmiast weszły do słownika włoskich idiomów i oznaczają mniej więcej to, co Brutus zrobił Cezarowi.

Najmłodszy w historii Włoch 39-letni premier (Mussolini, obejmując władzę, był o trzy miesiące starszy) wziął na barki ogromne oczekiwania Włochów, umęczonych skutkami kryzysu finansowego. Dość powiedzieć, że mierząc siłą nabywczą zarabianych pieniędzy, byli wówczas (i są nadal) biedniejsi niż w 1999 r. Gospodarka skurczyła się o 10 proc. w stosunku do 2008 r. Bezrobocie skoczyło do niemal 13 proc., a wśród młodych ludzi do horrendalnych 42 proc.

Nie lepiej było ze stanem skołatanej włoskiej duszy. Włosi mieli w pamięci traumę ostatnich miesięcy Berlusconiego i wielki zawód miłosny rządami prof. Mario Montiego (2011–13). Gdy spowity w tweedy, po brytyjsku zdystansowany, onieśmielający ekonomiczną wiedzą Monti obejmował rządy po Berlusconim, tańczyli i pili z radości szampana na ulicach. 15 miesięcy później poszli do wyborów, klnąc na profesora za końską kurację podatkową według recepty wypisanej w Brukseli. Monti dostał zaledwie 8 proc. głosów. Potem przyszło 300 dni dryfu, dalszej beznadziei i niemożności pod rządami Letty. Gdy więc niespodziewanie młody i rzutki Renzi został premierem, Włosi nie mogli uwierzyć swojemu szczęściu.

Renzi natychmiast powołał rząd najmłodszy w historii kraju, z 8 kobietami pośród 16 ministrów. Obiecał narodowi co miesiąc jedną ważną reformę, a przede wszystkim zmiany systemu podatkowego i prawa tak, by miejsc pracy było więcej, płaca godziwsza, a zwolnienia łączyły się z odszkodowaniem. Zapowiedział obniżenie podatków, poważne zmiany strukturalne w architekturze państwa, a jako mąż nauczycielki i ojciec trojga dzieci w wieku szkolnym – inwestycje w szkoły i system edukacji. Ponadto: szybki i tani rozwód, prawa dla związków gejowskich, tanie i przyjazne państwo w urzędach.

Entuzjazm w narodzie był ogromny. W maju 2014 r. z sondaży wynikało, że złotego chłopca włoskiej polityki wspiera ponad 70 proc. rodaków, co przełożyło się na bezprecedensowy sukces Partii Demokratycznej w wyborach do Parlamentu Europejskiego (41 proc. głosów) i klęskę konkurencji. Ale od tego momentu popularność Renziego zaczęła wolno spadać. Dziś ledwie przekracza 30 proc., a jego partia może liczyć na 28 proc. w wyborach. Po prostu Włosi się w premierze odkochali. I to mimo że sporą część zapowiedzianych reform przeprowadził, mniej zarabiającym pracownikom najemnym włożył do kieszeni 80 euro miesięcznie, a 18-latkom podarował 500 euro na realizację potrzeb kulturalnych.

Obiekt satyry

Włoska kłótnia o przyczyny postępującej erozji popularności Renziego trwa. Zwolennicy premiera, „renzianie”, mówią o naturalnym zjawisku dotyczącym wszystkich rządów, o oporze bardzo wpływowych beneficjentów „starego porządku”. Słychać też brzmiące dość rozsądnie głosy, że Włochom zabrakło cierpliwości. Oczekiwali od Renziego cudów, i to natychmiast. A przecież premierowi przyszło działać w niesłychanie trudnych warunkach: z olbrzymim garbem długu publicznego na plecach (137 proc. PKB), z krępującym ręce unijnym dogmatyzmem finansowym, opieszałością machiny legislacyjnej, kryzysem uchodźczym. A na dodatek Italii dosłownie i co chwila ziemia trzęsie się mocno pod nogami.

Coraz liczniejsi krytycy podnoszą, że reformy Renziego odczuwalnych skutków we włoskich portfelach nie przyniosły, bo jedną ręką dawał, a drugą odbierał. Bezrobocie co prawda nieco spadło i coś drgnęło w gospodarce (wzrost o 0,8 proc.), ale to raczej zasługa światowego trendu niż reform Renziego. Poza tym Włosi mają mu za złe, że nie stanął po stronie klientów trzech banków, które nieetycznymi, jeśli nie przestępczymi, praktykami skazały ich na utratę oszczędności życia. Nie pomogły też skandale korupcyjne w otoczeniu premiera. A krucjatę Renziego przeciw rygorowi finansowemu i polityce imigracyjnej Unii, kanclerz Merkel i szefa Komisji Europejskiej Junckera skwitowali wzruszeniem ramion i kpiącym uśmieszkiem.

Nie tylko w oczach Włochów w tym starciu Renzi okazał się politykiem wagi bardzo lekkiej, którego możni tego świata poważnie nie traktują. Ponoć w Brukseli nie mówią już o nim „golden boy”, tylko „rumorous boy” – hałaśliwy chłopiec. Co gorsza, generalnie – i to jest najcięższy i trudny do odparcia zarzut – choć Renzi rządzi blisko trzy lata, w Italii nie zmieniło się praktycznie nic.

To, co kiedyś tak się Włochom w Renzim podobało – pewność siebie, elokwencja, błyskotliwe bon moty i hurraoptymizm – dziś drażni. Zwłaszcza że premier regularnie karmi włoskie media spektaklami z udziałem slajdów, które mają dokumentować rzekome sukcesy rządu, a są żenującą chwilami akcją autopromocyjną z fałszowaniem statystyki włącznie. Do tego Renzi jest wszechobecny: 20 tweetów dziennie, FB, Instagram, i wręcz nie wychodzi z telewizyjnego okienka. Zmiany personalne, których dokonał w publicznej TV RAI, doprowadziły do tego, że o dziennikach trzech programów stacji mówi się dziś w Italii pogardliwie: „Ilustrowana kronika z życia Renziego”. Coraz liczniejsi krytycy, ale i zwolennicy premiera diagnozują: „Jest go za dużo”.

Co więcej, Renzi w dyskusjach coraz częściej w obliczu krytyki zacietrzewia się, jest arogancki, zarozumiały i małpio złośliwy. Akolita premiera, jeden z czołowych przedsiębiorców Italii, Natale Farinetti na spędzie pretorianów Renziego we Florencji niedawno powiedział z mównicy: „Staliśmy się antypatyczni, a powinniśmy jak dawniej być sympatyczni”, ale oczywiście miał na myśli Renziego. Nieuchronnie premier stał się wdzięcznym obiektem niewybrednych kpin satyryków. Genialny Maurizio Crozza co piątek wieczorem na antenie TV La 7 w programie „Crozza w Krainie Czarów” rozśmiesza do łez 12 proc. populacji, przemieniając się w Renziego – próżną do granic, złośliwą i bezmyślną wersję królika Bugsa.

Agitator

Za to wszystko, jak wynika z sondaży, przyjdzie Renziemu słono zapłacić przy urnach 4 grudnia. Bo to referendum może zakończyć się katastrofą nie tylko dla Renziego, ale dla całego kraju i wszystkich Włochów. I to bez względu na wynik.

Po faszystowskiej traumie Włosi w 1947 r. uchwalili sobie konstytucję, w której tak nakreślili architekturę państwa, by uniemożliwić powrót dyktatury. W efekcie włoski premier i jego ministrowie mają o wiele bardziej związane ręce niż ich koledzy w zachodnich demokracjach, co często utrudnia lub wręcz paraliżuje działalność rządu.

Innym zaworem bezpieczeństwa jest niespotykana gdzie indziej „doskonała dwuizbowość”, jak Włosi nazywają absolutną równość obu izb parlamentu: deputowanych i senatu. Oznacza to na przykład, że każdą ustawę muszą zatwierdzić osobno obie izby. Naturalnie każda izba wnosi swoje poprawki, toczą się swary i negocjacje, a w efekcie uchwalona ustawa bardzo często ma niewiele wspólnego z pierwotnym projektem. Renzi postanowił to zmienić, ale odniósł tylko połowiczny sukces.

Udało mu się w kwietniu przegłosować w obu izbach odpowiednią ustawę, która wprowadza rewolucyjne zmiany. Senat ma być przedstawicielstwem regionów (odpowiedników polskich województw), trochę na wzór niemieckiego Bundesratu, a liczba senatorów ma być zredukowana z obecnych 315 do 100. Senat pozbawiony zostanie prawa do wotum nieufności wobec rządu. Będzie miał prawo głosu wyłącznie w sprawach ustaw dotyczących bezpośrednio polityki regionalnej, zmian konstytucyjnych, norm unijnych i wyboru prezydenta Republiki. Jednak ustawa została przyjęta zwykłą większością głosów, a we Włoszech zmiany konstytucyjne, jeśli nie uzyskają 2/3 głosów, trzeba konsultować z narodem w referendum. I w tym tkwi cały szkopuł.

Renzi ruszył z agitką. Przeparadował przez wszystkie możliwe włoskie stacje TV i radia. Przekonywał, że w ten sposób ustawy będzie można przyjmować szybciej, zniknie część panoszącej się powiatowej biurokracji, rząd będzie mógł sprawniej rządzić, a wielu członków znienawidzonej przez Włochów kasty – polityków, urzędników i „jajogłowych” – straci pracę. Zapewniał, że skarb państwa zyska na reformie setki milionów euro. Równocześnie jednak pojawili się liczni przeciwnicy reformy – lekceważeni przez Renziego jajogłowi, ale też towarzysze partyjni, których bezceremonialnie „zezłomował”. Powstał Komitet Referendalnego „Nie”, złożony z najtęższych prawników Italii, wielu polityków wagi ciężkiej, burmistrzów i szefów regionów. Sugerują, że pytanie referendalne powinno brzmieć: „Czy chcesz konstytucyjnych zmian, które doprowadzą do dyktatury?”.

Mimo propagandy i kontrpropagandy, godzin telewizyjnych dyskusji, tysięcy stron zapisanych w gazetach, zwykłych Włochów dyskusje konstytucjonalistów nie obchodzą, często ich nawet nie rozumieją. Sondaże wskazują, że większość nie ma pojęcia, co to jest „doskonała dwuizbowość” – termin powtarzany przez włoskie media od miesięcy setki razy dziennie. Mało tego! 70 proc. respondentów jest przekonanych, że stawiane w nich kwestie nie mają ani dla nich, ani dla kraju większego znaczenia.

Ryzykant

Za sprawą koszmarnego błędu Renziego referendum nabrało jednak kapitalnej wagi. W styczniu premier oświadczył, że jeśli referendum przegra, odejdzie z polityki. Naturalnie zdążył się już z tych obietnic wycofać, ale w ten sposób, nieuchronnie, referendum przemieniło się w sąd skorupkowy nad Renzim. Jeśli premier, który położył na szali cały swój autorytet, referendum przegra, na co się zanosi, trudno będzie traktować to inaczej jak brak zaufania narodu do premiera. A to oznacza przyśpieszone wybory. Ale jeśli Renzi swoje referendum wygra, może być jeszcze gorzej.

Wszystko za sprawą nowej ordynacji wyborczej, którą Renzi przeforsował, gdy jeszcze rodacy go kochali. Jej clou polega na tym, że jeśli żadna z partii nie osiągnie 40 proc. głosów, co jest niemal pewne, władzę po drugiej turze obejmie jedna z dwóch najliczniej wspieranych partii. Jeszcze rok temu wydawało się, że tak czy siak Renzi zapewnił sobie monopol władzy. Ale teraz wszystko wskazuje na to, że dogrywka wyniesie do władzy naiwnych nihilistów kontestacyjnego Ruchu Pięciu Gwiazd. Naród się zniecierpliwił i ma już serdecznie dość swojej klasy politycznej, a prawicowi wyborcy zrobią wszystko, z głosowaniem na Pięć Gwiazd włącznie, by lewicy podstawić nogę.

Nihiliści mają jak najszczersze chęci, ale umiejętności rządzenia żadnej. Italii grożą więc rządy podobne do opisanych w „Królu Maciusiu Pierwszym”, szaleństwo nawiedzonych ekologów, rozdawnictwo pieniędzy z budżetu, a nawet wystąpienie ze strefy euro.

Zapobiec tej katastrofie może jedynie błyskawiczna i kompromitująca zmiana ordynacji wyborczej w myśl hasła „Zmieniamy, bo nie wygra ten, co trzeba”. Zresztą jeśli Renzi referendum przegra, musi do niej dojść automatycznie, bo nowa ordynacja, zakładając referendalne zwycięstwo „tak”, nie przewiduje wyborów do senatu, które trzeba będzie przeprowadzić. Renzi siłami swojej koalicji zmiany ordynacji nie zdoła dokonać. Musi się więc z kimś dogadać. Chętny jest tylko Berlusconi i jego Forza Italia (obecnie 10–12 proc. w sondażach). A to oznacza jedno: jedyną alternatywą dla rządów kontestatorów Ruchu Pięciu Gwiazd będzie koalicja Renzi-Berlusconi, czyli ponury chichot losu, a w praktyce kolejne lata bezradnego dryfu przepięknego kraju, który na gwałt potrzebuje odważnych zmian.

Piotr Kowalczuk z Rzymu

Polityka 48.2016 (3087) z dnia 22.11.2016; Świat; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Renzi, basta!"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

Kraj

Czy jesienią PiS odda władzę? Zachodzące procesy pokazują, że tak, ale...

Moim bazowym scenariuszem jest utrata władzy przez PiS, daję mu 55 proc. szans realizacji. Drugi dosyć silny, aczkolwiek mniej prawdopodobny, powiedzmy na 35 proc., to wygrana PiS i potem rząd koalicyjny z Konfederacją albo jej częścią – rozmowa z Andrzejem Bobińskim, dyrektorem ośrodka analitycznego Polityka Insight.

Rafał Kalukin
03.05.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną