Edwin Bendyk
29 listopada 2016
Dlaczego sondaże tak często się mylą
I Ada nie da rady
Skończmy z sondażami w polityce – apelują badacze mediów. Bo rzeczywiście, gdyby wierzyć sondażom, świat powinien wyglądać dziś zupełnie inaczej.
Gdyby więc wierzyć sondażom, Barack Obama straciłby w 2012 r. władzę w Stanach Zjednoczonych na rzecz Mitta Romneya, w Wielkiej Brytanii rządziłaby dziś Partia Pracy, a Brytyjczycy nie musieliby negocjować warunków Brexitu. W Polsce w Sejmie SLD nadal miałby swoich posłów, zabrakłoby natomiast PSL, a PiS nie miałoby przewagi. Z sondażami rozminęły się nawet wyniki prawyborów prezydenckich na francuskiej prawicy – niekwestionowanym liderem i faworytem II tury został François Fillon, tymczasem Nicolas Sarkozy nazywający Fillona „panem Nikt” pójść musiał na polityczną emeryturę.
Gdyby więc wierzyć sondażom, Barack Obama straciłby w 2012 r. władzę w Stanach Zjednoczonych na rzecz Mitta Romneya, w Wielkiej Brytanii rządziłaby dziś Partia Pracy, a Brytyjczycy nie musieliby negocjować warunków Brexitu. W Polsce w Sejmie SLD nadal miałby swoich posłów, zabrakłoby natomiast PSL, a PiS nie miałoby przewagi. Z sondażami rozminęły się nawet wyniki prawyborów prezydenckich na francuskiej prawicy – niekwestionowanym liderem i faworytem II tury został François Fillon, tymczasem Nicolas Sarkozy nazywający Fillona „panem Nikt” pójść musiał na polityczną emeryturę. A jeśli tym razem potwierdzą się najnowsze sondaże, do Sarkozy’ego dołączy pod II turze Alain Juppé, niekwestionowany faworyt wcześniejszych badań opinii. Do tego wszystkiego wpadka największa – klęska wyborcza Hillary Clinton. Amerykański „Newsweek” miał już gotową okładkę fetującą pierwszą prezydentkę Stanów Zjednoczonych wszak – jak podał „The New York Times” w przeddzień wyborów – na 85 proc. powinna była zwyciężyć. Dzień później świat zatrząsł się w posadach, bo wygrał niewybieralny Donald Trump. Badacze wciąż się mylą Co się dzieje, że społeczeństwo ciągle wymyka się badaczom? Czy rzeczywiście powinniśmy zrezygnować z sondaży jako narzędzia debaty publicznej? Temat powraca niemal po każdych ważniejszych wyborach, wielokrotnie kwestię sondaży tłumaczyli eksperci. W POLITYCE pisał o nich prof. Mirosław Szreder z Uniwersytetu Gdańskiego, precyzyjnie wyjaśniając badawczą kuchnię (POLITYKA 32). Jednym z ważniejszych utrudnień jest upowszechnienie się telefonii komórkowej. W dobrych przedkomórkowych czasach próba badawcza była konstruowana w oparciu o adresy i numery stacjonarne. Dziś coraz więcej osób nie ma w ogóle telefonu domowego, a korzystający z komórek często z kolei nie odbierają połączeń od nieznanych osób. Upowszechnienie telefonu komórkowego w wielu społeczeństwach nie jest ciągle równomierne, zależy zarówno od wieku, jak i statusu społeczno-ekonomicznego. Wzmaga się także alergia na ankieterów, więc maleje odsetek odpowiadających. To wszystko prowadzi do rosnących trudności ze skonstruowaniem reprezentatywnej próby. Niewielką tylko pomocą są kwestionariusze online, bo upowszechnienie internetu jest jeszcze bardziej zależne od czynników społeczno-ekonomicznych. Z kolei internetowi respondenci mają częstszą niż telefoniczni skłonność do sięgania po odpowiedź „nie wiem”. Czy rzeczywiście nie wiedzą, jak sugerowały to badania przed referendum w sprawie Brexitu, czy po prostu nie chcą zdradzić swego stanowiska? Profesor Szreder zwrócił także uwagę na problemy z samymi instytucjami badawczymi, które mają skłonność dostosowywania się do rynkowego trendu, by nie ryzykować ewentualnej wizerunkowej, a więc i komercyjnej porażki. Często więc nie ujawniają wyników sondaży, które znacznie odbiegają od pozostałych na rynku. O samej technice sondaży wiemy wiele, ale to właśnie wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych pokazują, że sprawa zgodności zarówno badań, jak i opartych na nich prognoz jest o wiele bardziej złożona. Wystarczy spojrzeć na ostateczne wyniki wyborów po zliczeniu wszystkich głosów. Okazuje się, że Hillary Clinton pozyskała aż 64,4 mln wyborców, w historii USA tylko Barack Obama miał lepszy rezultat. Donald Trump zdobył o 2,1 mln głosów mniej, jednak wygrał, bo zdołał zyskać niewielką przewagę w trzech kluczowych, tradycyjnie „demokratycznych” stanach: Michigan, Wisconsin i Pensylwanii. W Michigan różnica na korzyść Trumpa to ok. 10 tys. głosów, 0,2 proc. – tyle wystarczyło, by przejąć głosy elektorskie. Rozpiętość między wynikami głosowania wyrażonymi w liczbach bezwzględnych a rezultatem politycznym jest tak rażąca, że grupa naukowców zajmujących się statystyką i analizą danych uznała, że warto byłoby ponownie przeliczyć głosy we wspomnianych stanach. Amerykańskie komisje wyborcze stosują różne metody liczenia, wykorzystując również zinformatyzowane maszyny podatne potencjalnie na ataki hakerskie. Ponieważ takie ataki miały miejsce podczas kampanii, nie można dla zasady wykluczyć, że podobne próby nie odbyły się w trakcie samych wyborów. Ponowne przeliczenie głosów pozwoliłoby rozwiać wątpliwości. Pomysł ponownego liczenia poparła także Jill Stein, kandydująca w wyborach z ramienia Partii Zielonych. Analitycy wyborczy związani z serwisem FiveThirtyEight przekonują jednak, że rozkład statystyczny wyników nie daje podstaw do podejrzeń o udział hakerów. Co się więc stało? Sprawę wyjaśnia magazyn „Forbes”. Trump wykorzystał do perfekcji specyfikę amerykańskiego systemu wyborczego, a za całą operacją stał jego zięć Jared Kushner. To właśnie mąż Ivanki Trump, 35-letni miliarder działający w nieruchomościach, uczynił z teścia, który nie korzystał nawet z e-maila, króla mediów społecznościowych i ostatecznego zwycięzcę. Amerykańska kampania prezydencka to wielkie przedsięwzięcie finansowe i technologiczne. Na rzecz Hillary Clinton pracował zespół złożony z 800 osób, którego mózgiem był wyrafinowany system informatyczny Ada. W ten sposób ubiegająca się o urząd prezydenta USA kobieta złożyła hołd Adzie Lovelace, brytyjskiej matematyczce urodzonej w 1815 r., uznawanej za pierwszą programistkę. Ada ulokowana została na niezależnym, tajnym serwerze i zajmowała się przetwarzaniem najważniejszego tworzywa współczesnej polityki – danych o wyborcach. Stawką jest jak najdokładniejsze sprofilowanie i zlokalizowanie elektoratu, by w optymalny sposób kształtować kampanię. Ada decydowała, jakie reklamy emitować w lokalnych telewizjach, gdzie miała wystąpić z poparciem Beyoncé, a gdzie Jay Z. Wydawało się, że Clinton do perfekcji rozwinęła wyborczą technologię, kontynuując dzieło swego poprzednika Baracka Obamy. To on w 2008 r. wygrał, najpierw pokonując w prawyborach Hillary Clinton, która wtedy była jeszcze na etapie e-maila, Obama zaś już potrafił zatrudnić entuzjazm takich nowinek, jak Facebook, Twitter, YouTube. Planowana spontaniczność Kampania Trumpa wobec tej gigantycznej machiny zarządzanej Adą wydawała się chaotyczną amatorszczyzną, a sam kandydat nieokiełznanym kłębkiem sprzeczności. Już po wyborach okazało się, że spontaniczność Donalda Trumpa była planowana z nie mniejszą precyzją niż działania Hillary Clinton. Mózg kampanii Trumpa zbudował właśnie Kushner, nowicjusz w świecie polityki, znakomicie jednak zanurzony w świecie nowych technologii, z koneksjami w Krzemowej Dolinie. Ta, mimo że w masie popierała Hillary Clinton, otworzyła przed Trumpem swoje najlepsze zasoby, m.in. za sprawą takich ludzi jak Peter Thiel, współtwórca serwisu PayPal. Kushner zbudował stuosobowy zespół analityków i marketingowców, z których wielu pracowało za darmo, i ukrył ich wraz z infrastrukturą informatyczną pod San Antonio. Kushner, nie znając się na polityce, stosował podejście biznesowe, u
Pełną treść tego i wszystkich innych artykułów z POLITYKI oraz wydań specjalnych otrzymasz wykupując dostęp do Polityki Cyfrowej.