Gdyby więc wierzyć sondażom, Barack Obama straciłby w 2012 r. władzę w Stanach Zjednoczonych na rzecz Mitta Romneya, w Wielkiej Brytanii rządziłaby dziś Partia Pracy, a Brytyjczycy nie musieliby negocjować warunków Brexitu. W Polsce w Sejmie SLD nadal miałby swoich posłów, zabrakłoby natomiast PSL, a PiS nie miałoby przewagi. Z sondażami rozminęły się nawet wyniki prawyborów prezydenckich na francuskiej prawicy – niekwestionowanym liderem i faworytem II tury został François Fillon, tymczasem Nicolas Sarkozy nazywający Fillona „panem Nikt” pójść musiał na polityczną emeryturę. A jeśli tym razem potwierdzą się najnowsze sondaże, do Sarkozy’ego dołączy pod II turze Alain Juppé, niekwestionowany faworyt wcześniejszych badań opinii.
Do tego wszystkiego wpadka największa – klęska wyborcza Hillary Clinton. Amerykański „Newsweek” miał już gotową okładkę fetującą pierwszą prezydentkę Stanów Zjednoczonych wszak – jak podał „The New York Times” w przeddzień wyborów – na 85 proc. powinna była zwyciężyć. Dzień później świat zatrząsł się w posadach, bo wygrał niewybieralny Donald Trump.
Badacze wciąż się mylą
Co się dzieje, że społeczeństwo ciągle wymyka się badaczom? Czy rzeczywiście powinniśmy zrezygnować z sondaży jako narzędzia debaty publicznej? Temat powraca niemal po każdych ważniejszych wyborach, wielokrotnie kwestię sondaży tłumaczyli eksperci. W POLITYCE pisał o nich prof. Mirosław Szreder z Uniwersytetu Gdańskiego, precyzyjnie wyjaśniając badawczą kuchnię (POLITYKA 32).
Jednym z ważniejszych utrudnień jest upowszechnienie się telefonii komórkowej.