Podziw bez optymizmu
Obama żegna się z urzędem. Trudno podzielać jego optymizm
Na pożegnalne mowy prezydentów USA nie zwracano dotąd uwagi. Tym razem może być inaczej – wtorkowe przemówienie Baracka Obamy w Chicago ma szanse zapisać się w pamięci. Choćby dlatego, że jego następca jest jego przeciwieństwem i zapowiada nadejście nowej epoki w dziejach Ameryki i całego świata.
O czym mówił Obama w swoim pożegnalnym przemówieniu
I dlatego, że Obama trafił w dziesiątkę, mówiąc o zagrożeniach dla demokracji amerykańskiej. Wymienił ich trzy: rosnące nierówności ekonomiczne, podziały etniczno-rasowe i samoizolacja zantagonizowanych obozów politycznych, które żyją w swych „bańkach mydlanych” bezpiecznie odseparowanych od argumentów przeciwnika, co uniemożliwia dialog i porozumienie.
Przenikliwa diagnoza, z oratorskim mistrzostwem zarysowana. Przemówienie przypomniało, jaką klasę – intelektualną i po prostu ludzką – reprezentuje Obama w porównaniu z tym, kto go w Białym Domu zastąpi. Bo odchodzący prezydent okazał też wielkoduszność – obiecał na przykład, że poprze każdą alternatywę dla swojej reformy ubezpieczeń zdrowotnych, jeśli będzie lepsza, i wyciągnął rękę do wyborców Trumpa, wzywając swych zwolenników, by dostrzegli wspólnotę swego położenia z losem „białych facetów, których świat został wywrócony do góry nogami przez zmiany ekonomiczne i technologiczne”.
Nie ze wszystkim jednak, co Obama powiedział, można się zgodzić. Wyliczając zasługi swej prezydentury, wymienił dźwignięcie gospodarki na nogi po kryzysie, reformę ubezpieczeń, układ nuklearny z Iranem i normalizację stosunków z Kubą.