Artykuł w wersji audio
San Escobar stał się kolejnym funkcjonującym w popkulturze wymyślonym państwem. Na Twitterze i Facebooku powstały profile San Escobaru, a z tych profili można dowiedzieć się m.in., że długoletnią parą prezydencką tego kraju byli Leoncio i Isaura (z nieco zapomnianego, ale dawniej słynnego serialu „Niewolnica Isaura”), ministrem obrony jest grany przez Cezarego Pazurę w „Kilerów 2-óch” José Arcadio Morales, a stolicą państwa jest Santo Subito. W stolicy stoi wielki kiczowaty pomnik odkrywcy kraju – Witolda Waszczykowskiego w stroju antycznego rycerza (w rzeczywistości – pomnik Filipa Macedońskiego ze stolicy Macedonii, Skopje).
Lawina ruszyła i w sieci zaczęło pojawiać się coraz więcej memów i obrazków dotyczących San Escobar. Okazało się, że walutą kraju jest pablo (nawiązanie do Pablo Escobara, który zapewne był ojcem chrzestnym Waszczykowskiego przejęzyczenia), a na awersie banknotu 10-pablowego widnieje „El Commandante” z twarzą Jarosława Kaczyńskiego. W escobarskiej sieci księgarń „Los Empicos de San Escobar” największym hitem jest książka, której okładka jest kopią opakowania kakao, a escobarska prasa donosi, że Polska może nieszczęsne francuskie caracale zastąpić escobarskimi śmigłowcami desperados, uzbrojonymi w rakiety jalapeno. I tak dalej.
Słowem: San Escobar to nic innego jak stereotyp, który „lewicowo-liberalna” Polska posiada na temat Polski prawicowej, tylko że wtłoczony w wyobrażony latynoski kraj. Dość zabawny i niespecjalnie istotny. Przypominać to może słynne „You forgot Poland”, które George W. Bush rzucił w twarz Johnowi Kerry’emu podczas debaty prezydenckiej w 2004 r. Kerry zarzucał wtedy Bushowi, że nie udało mu się zorganizować międzynarodowego poparcia dla interwencji w Iraku w 2003 r. i że udało mu się pozyskać dla sprawy tylko dwa kraje: Wielką Brytanię i Australię.
– Zapomniałeś o Polsce – odpowiedział mu Bush i liberalna, antybushowska część Stanów Zjednoczonych umarła ze śmiechu, uznając, że równie dobrze Bush mógł przywołać Tuvalu czy Tanzanię. W sieci od razu pojawiły się memy, w których relacja Bush–Polska mniej więcej odpowiadała relacji Waszczykowski–San Escobar.
Wiele takich krain
San Escobar zresztą, jako wyobrażony kraj będący zestawem stereotypów na temat regionu, w którym jest lokowany, nie jest niczym nowym: krainy takie istnieją w popkulturze od dawna. Pisałem w POLITYCE (18/14) o wymyślonych przez Zachód krainach w Europie Środkowej i Wschodniej. Na przełomie XIX i XX w. popularny pisarz Anthony Hope wymyślił Rurytanię, która była czymś w rodzaju zacofanej austro-węgierskiej prowincji. W międzywojniu w belgijskim komiksie o TinTinie pojawiła się Borduria, reprezentująca „typową wschodnioeuropejską dyktaturę”. Po drugiej wojnie światowej mieliśmy w światowej popkulturze rozmaite komunistyczne Slakie (Malcom Bradbury) i Brutopie (świat Disneya), a po 1989 r. – zjawiły się m.in. Molvania (kraj z prześmiewczej serii przewodników po wymyślonych krajach „Jetlag”) i Elbonia (państwo z komiksu „Dilbert” Scotta Adamsa) – zatopione w błocie wschodnioeuropejskie pseudodemokracje w wiecznej transformacji i z kompleksem wobec Zachodu. Kto wie, być może niedługo pokaże się w popkulturze wizerunek neo-Bordurii, choć tak naprawdę nigdy do końca z niej nie zniknął.
Europa Środkowo-Wschodnia nie jest oczywiście niczym wyjątkowym. Zachodnia kultura tworzyła wymyślone, stereotypowe państwa również na innych peryferiach: w Afryce, Azji i Ameryce Łacińskiej. W hollywoodzkich filmach akcji na przykład (m.in. „Commando”, „Szklana pułapka 2” czy pierwszy „Predator”) dość często pojawia się tajemniczy środkowoamerykański kraj o nazwie Val Verde. Podobnie jak San Escobar leży gdzieś w okolicy Panamy, Salwadoru czy Gwatemali i jest położoną w głębokiej dżungli bananową dyktaturą, która istnieje tylko dlatego, by amerykańscy filmowi komandosi mieli gdzie interweniować i konwersować łamanym hiszpańskim z lokalnymi chłopami; tak samo jak Rurytania i jej pochodne były potrzebne Zachodowi po to, by jego fikcyjni literaccy czy filmowi przedstawiciele mogli tam przeżywać egzotyczne przygody.
Z Val Verde do San Sombrero
Tworem podobnym do Val Verde jest również kraj o nazwie San Sombrero, wymyślony przez tę samą ekipę, z prześmiewczego przewodnika turystycznego „Jetlag”. Tak więc z opisu San Sombrero dowiadujemy się, że flagą tego kraju jest wojskowy kamuflaż, wojskowe rewolucje, przewroty i pucze są tam bowiem na porządku dziennym. Dowiadujemy się też, że to właśnie w San Sombrero wynaleziono ciemne okulary i cekiny i że każdy, kto mówiąc publicznie o San Sombrero, nie wypowiada z namaszczeniem jego pełnej nazwy – a brzmi ona Niepodległa Demokratyczna Zjednoczona Republika San Sombrero – może pójść do więzienia (nasz San Escobar ktoś w internecie nazwał Ludowo-Demokratyczną Republiką San Escobar).
San Sombrero poradziło sobie z kwestią analfabetyzmu w sposób rewolucyjny i skuteczny: deportowało swoich niepiśmiennych na Haiti. Mówi się tam po hiszpańsku, tylko że o wiele szybciej niż w Hiszpanii. Stolica kraju nazywa się Polluçión. I tak dalej.
Obraz San Escobar wymyślony w naszej swojskiej Molvanii niespecjalnie, jak widać, różni się od obrazu San Sombrero stworzonego przez twórców Molvanii. Wschodnioeuropejskie peryferie widzą peryferie latynoskie tak, jak widać je z centrum, być może dlatego, że nie posiadają historycznego własnego obrazu, a zachodni wizerunek jest w ich własnej popkulturze zbyt silnie utrwalony. Warto bowiem zauważyć, że na przykład wizerunek innych egzotycznych peryferii Zachodu, czyli Bałkanów, jest w Polsce nieco inny niż na Zachodzie: tam kojarzy się Bałkany głównie z biedą, wojną i niestabilnością, czyli w zasadzie postrzega ten region podobnie jak Val Verde czy San Sombrero. W Polsce jednak obraz ten uzupełniony jest o pewną atrakcyjność kulturową.
Polacy widzą w Bałkanach coś, co rzadko dostrzega Zachód – malowniczość, rozluźnione podejście do życia, całą tę atrakcyjną „południowość”, tylko że w wersji swojskiej, słowiańskiej. A dawną Jugosławię obywatel PRL postrzegał jako półzachodni raj. Być może dlatego w stosunku do Bałkanów łatwiej było Europie Wschodniej wytworzyć sobie własny punkt widzenia niż w stosunku do na przykład Ameryki Łacińskiej.
Działa to zresztą w obie strony: w ten sam sposób, przez filtr Zachodu, San Sombrero będzie widziało Molvanię. W Ameryce Łacińskiej obraz Europy Wschodniej nie różni się w żaden sposób od obrazu zachodniego: i tu, i tam reprezentuje go stworzona przez komika Sashę Barona Cohena postać Borata, dzielnego reportera, który pochodzi z Kazachstanu, wita się po polsku, a jego rodzinna wieś filmowana była na wyjątkowo zapuszczonym siedlisku w Rumunii. Wschodnioeuropejski Borat, popełniający wszystkie możliwe gafy, jest seksistą, rasistą i ordynusem wychowanym między świniami, jest bowiem reprezentantem całego naszego regionu, który Zachodowi zlewa się w jedno błotniste bajoro, sięgające od Odry po Władywostok.
Ciekawe jednak jest to, że ten zachodni filtr ma wpływ nie tylko na to, jak poszczególne peryferie widzą siebie wzajemnie, ale też jak widzą siebie samych. Widzenie wschodu à la Borat jest przecież popularne również w Europie Środkowo-Wschodniej, tyle że każdemu w niej wydaje się, że jest to obraz kogoś, kto ma nieszczęście leżeć jeszcze bardziej na wschód.
Udon Khai i Phaic Tan
Australiczycy, którzy wymyślili Molvanię i San Sombrero, wymyślili jeszcze kilka innych peryferyjnych krajów, m.in. leżący gdzieś w Indochinach Phaic Tan (czytaj fake tan, fałszywa opalenizna). Kraj ten jest z jednej strony wabikiem na turystów zjeżdżających się tłumnie do jego plaż i tropikalnej egzotyki, a z drugiej – zamordystyczną i zacofaną dyktaturą (podobnie jak Molvania i San Sombrero). Do kompletu dostajemy garść regionalnych stereotypów: o ile Molvańczycy, jak wszyscy porządni wschodni Europejczycy w zachodnim stereotypie, piją czosnkową wódkę, mają zepsute zęby, nie używają noża i widelca oraz są rasistami i homofobami, o tyle mieszkańcy Phaic Tan są przesądni (nie skręcają na przykład w lewą stronę, bo uważają takie skręcanie za pechowe, co sprawia, że ruch kołowy w kraju jest cokolwiek utrudniony), we fladze mają rakiety i piłeczki pingpongowe, co chwila zmiatają ich z powierzchni ziemi tajfuny i trzęsienia ziemi, a nazwy własne, czytane przez anglofona, brzmią często równie zabawnie jak dowcipy ze „Świata według Kiepskich”: Sukkondat, Qic Phuk, Phlat Tiht etc. Choć nie zawsze jest tak źle: stolica Phaic Tan na przykład nazywa się Bumpattabumpah, co brzmi jak „bumper to bumper”, czyli „zderzak w zderzak”.
Wymyślonych krajów położonych w Azji jest też sporo. W jednej z książek o przygodach Batmana pojawia się państwo Udon Khai, które jest skorumpowanym rajem dla seksturystów, a występujący w uniwersum Marvela Madripoor to miejsce o gigantycznych społecznych nierównościach, gdzie rządy prawa są raczej teoretyczne. W pewnym momencie zresztą okazuje się, że miasto to leży na głowie śpiącego smoka.
Stereotypy oczywiście zmieniają się razem z sytuacją. Japonia na przykład, którą jeszcze jakiś czas temu wrzucono by do jednego worka z innymi krajami wschodniej Azji, dziś posiada już zupełnie inny stereotyp. Na przykład w komiksowym świecie Sędziego Dredda cała Japonia (a raczej to, co z niej zostało po serii światowych wojen nuklearnych) stanowi jedno wielkie nowoczesne megalopolis o nazwie Hondo City, najnowocześniejsze w całym uniwersum Dredda.
Można powiedzieć, że Japonii udało się to, co nie udało się Polsce: dołączyć do centrum, ale na własnych zasadach (jak pisał Gombrowicz: Polska nie wtedy stanie się częścią Europy, gdy będzie ją kopiowała, ale wtedy, gdy ta nie będzie sobie w stanie samej siebie bez niej wyobrazić). Japonia bowiem, jak się wydaje, stała się już ze swoją specyfiką częścią zachodniego świata (choć słowo „zachodni” brzmi tu paradoksalnie) o wiele bardziej niż Europa Wschodnia.
Japonia zresztą sama posiada zestaw stereotypów na temat świata, który niespecjalnie różni się od postrzegania go przez Zachód. W anime „Hetalia” autorstwa Hidekaza Himaruyi poszczególne państwa przedstawione są przez ich personifikacje, i tak na przykład Włochy to przystojny i pełen energii mężczyzna, który jednak, gdy przychodzi co do czego, potrafi tchórzowsko zwiać z placu boju i chować się za plecami Niemiec. Niemcy to oczywiście pracowity blondyn, który urodził się brzydki, ale dzięki ćwiczeniom i silnej woli stał się dobrze zbudowany i zadbany. I tak dalej. Rosja ma problemy z wódką i wiecznym mrozem, a także ze swoją starszą siostrą, chimeryczną i nerwową Ukrainą, która co chwila próbuje od niej uciec. Polska, co ciekawe, jest mężczyzną samolubnym i dziecinnym, czasem odważnym, lecz generalnie dość nieśmiałym. Szczególnie w towarzystwie kolegów z Zachodu, na przykład Szwecji.
Pomiędzy Westeros a Dothrakami
A jak Zachód, jeśli mowa o wymyślonych światach i krainach, widzi sam siebie? Bogaty i wyrafinowany świat stworzony przez J.R.R. Tolkiena odwzorowywał tradycyjnie utarty w zachodnich głowach podział na cywilizowany zachód (Śródziemie) i dziki, tyrański, jałowy wschód (Mordor). Również świat stworzony przez Roberta E. Howarda dla swojego najsłynniejszego bohatera – Conana – jest światem, który (jeśli nałożyć go na Europę) odpowiada zachodniemu sposobowi widzenia świata: Aquilonia przypomina Francję z jej dziedzictwem starożytnego Rzymu, Stygia – starożytny Egipt, Zingara i Zamora – śródziemnomorskie krainy. Argos i Corinthia to starożytna Grecja, Vanahaim i Asgard – Skandynawia, a ojczyzna Conana – Cymmeria – to celtycka, przedgermańska Brytania. Co charakterystyczne, w świecie Howarda brakuje zupełnie Europy Środkowej. Za Europą rozciąga się od razu Turan, po którym galopują hordy Kozaków.
Najciekawiej jednak się robi, gdy przyjrzymy się światom stworzonym stosunkowo niedawno: światu znanemu z „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego i „Gry o tron” George’a R.R. Martina.
Sapkowski w jednym z wywiadów opowiadał, że jako Europejczyk mapę ma odbitą w głowie: na dole zawsze będzie starożytny Rzym, a na górze – barbarzyńskie królestwa, i tak właśnie stworzony jest świat Wiedźmina. Na południu rozciąga się nilfgaardzkie imperium, a na północy – „europejskie” królestwa: Redania, Temeria, Aedirn, Cintra itd. U Sapkowskiego, co ciekawe, brakuje typowego dla Zachodu podziału na wschód i zachód: słowiańskość u niego jest tak samo europejska jak celtyckość czy germańskość, bowiem słowiańsko brzmiące nazwy i imiona pojawiają się u Sapkowskiego wszędzie poza Nilfgaardem, a „stolicą świata” jest Novigrad. Sapkowski jako Polak, dla którego europejskość jest rzeczą oczywistą, zupełnie intuicyjnie wkomponował słowiańskość w europejskość. Agrarna sielskość Dol Blathanna, czyli Doliny Kwiatów z opowiadania „Koniec Świata”, w której grasuje swojski diaboł, łączy się z germańskimi i brytyjskimi legendami i motywami i, co ciekawe, w ogóle nie zgrzyta. Barbarzyńca wszedł do ogrodu i wiedział, jak się w nim zachować.
U George’a R.R. Martina jest zupełnie inaczej. Westeros bowiem to wyspa wielkości Ameryki Południowej, która łączy w sobie wszystko, czym jest Zachód: od północnoszkockich mrozów, przez skandynawskie pirackie wyspy, francusko-niemieckie rycerskie zamki, po winne i emocjonalne południe typu Hiszpania i Włochy. To osobny kontynent „Europa”, od „Azji”, którą u Martina zaludniają stepowi nomadzi Dothrakowie, oddzielona Wąskim Morzem.
Tak więc Westeros, które zachód ma w nazwie, jest zupełnym odcięciem zachodu Europy od stepowego wschodu i Orientu. Martin więc nie tyle łączy Wielką Brytanię z Europą, co łączy zachodnią Europę z Brytanią.
A gdzie tutaj miejsce dla nas? Dla Europy Środka, dla naszego „pomiędzy”? Wiecznie zaczepionego pomiędzy Turanem a Zachodem? Pomiędzy Westeros a Dothrakami? No cóż: wygląda na to, że na dnie Wąskiego Morza.