Ameryka nie miała wcześniej prezydenta, który tak bardzo jak Barack Obama chciał zrobić z niej drugą Europę. „Czterdziesty czwarty” widział w Unii Europejskiej najważniejszego partnera Ameryki. Nie obawiał się federalnej Europy, wręcz ją wspierał. Był otwartym zwolennikiem pozostania Wielkiej Brytanii w Unii, osobiście wsparł proeuropejskiego premiera Włoch przed grudniowym referendum i priorytetowo traktował Transatlantyckie Porozumienie o Wolnym Handlu (TTIP). Efekty były, jak wiadomo, odwrotne do zamierzonych. Przy okazji Obama stał się wygodnym wrogiem dla antyeuropejskich ruchów na Starym Kontynencie i jako „naczelny kosmopolita świata” przysporzył im wielu głosów.
45. prezydent USA Donald Trump ma o Europie zupełnie inne zdanie. Symboliczny jest tu wybór nowego ambasadora Ameryki przy Unii Europejskiej. Niemal na pewno zostanie nim Ted Malloch – to tak jakby Polska, nie przymierzając, wysłała do Brukseli Tomasza Terlikowskiego. Malloch, potomek prezydenta Theodore’a Roosevelta, jest głęboko wierzącym chrześcijaninem, który nie ukrywa obrzydzenia europejskim projektem. Uważa zresztą, że cały bezbożny kontynent zmierza ku upadkowi, w odróżnieniu od Ameryki.
Kto następny wychodzi z Unii?
Trump też nie przepada za Europą, ale z nieco innych pobudek. Podczas kampanii wskazywał na Chiny jako głównego przeciwnika Ameryki, ale z ostatnich wypowiedzi wynika, że to Unia Europejska będzie dla niego w tej roli poręczniejsza. Jest od Chin silniejsza gospodarczo, stanowi większą konkurencję dla amerykańskiego handlu, wciąż jest też oazą „zgniłego liberalizmu” i poprawności politycznej. Zachodnia wspólnota wartości, którą tak podkreślał Obama, jest dla Trumpa bez znaczenia.