Politycy PiS nie mogli chyba przewidzieć, że w ciągu roku „dobrej zmiany” wszystko wokół Polski potoczy się inaczej, niż to sobie wyobrażali. Nowy prezydent USA zapowiada rozpad Unii Europejskiej, macha ręką na NATO i ciepło mówi o Władimirze Putinie. Międzymorze chlupie rosyjską ropą i szumi rosyjskim gazem. Wielka Brytania, która miała być naszą ostoją w Europie, właśnie wyprowadza się z Unii. A po Francji – vide kryzys helikopterowy – też niewiele możemy się spodziewać, nawet gdyby Marine Le Pen nie wygrała wyborów. Pozostają zatem Niemcy – wciąż jeszcze obliczalni i, jak wykazują styczniowe sondaże, nadal jeszcze skupieni wokół kanclerz Angeli Merkel.
PiS przez całe lata pielęgnowało wizerunek ugrupowania żerującego na resztkach antyniemieckich nastrojów. W kampanii 2005 r. politycy PiS wystawiali Berlinowi wojenne rachunki i wyciągnęli Donaldowi Tuskowi „dziadka z Wehrmachtu”. Po przegranej w 2007 r. Jarosław Kaczyński nazywał Polskę „niemiecko-rosyjskim kondominium” i sugerował, że wie, ale nie powie, jaką to drogą Stasi w 1990 r. utorowała Merkel drogę na polityczne szczyty. Jeszcze cztery lata temu Beata Szydło wołała, że nie chce „niemieckiej Unii”.
Napiwek od Trumpa i Putina
Wprawdzie w 2015 r. prezydent Andrzej Duda w czasie pierwszej wizyty w Berlinie świadomie zerwał z taką retoryką, ale wybory do Sejmu znów w dużej mierze rozstrzygnął antyniemiecki odruch PiS – oburzenie na Merkel za „narzucanie” Polsce muzułmańskich terrorystów i nosicieli orientalnych chorób. Także w konstytucyjnym sporze Warszawy z Brukselą głównym winowajcą miał być Niemiec – przewodniczący europarlamentu Martin Schulz – oraz niemieckie media, jakoby ślepo trzymające stronę polskiej opozycji.