Świat

Brexit, czyli brytyjskie harakiri

Parlament zagłosuje za Brexitem, klamka zapadnie. Brytyjczycy długo będą tego żałować

Brexit to zdrada młodego pokolenia Brytyjczyków. Brexit to zdrada młodego pokolenia Brytyjczyków. Garon S / Flickr CC by 2.0
Brexit to zdrada młodego pokolenia Brytyjczyków.

Po nas choćby potop – zdaje się mówić Theresa May 48 proc. Brytyjczykom, którzy głosowali za pozostaniem w Unii. Za uruchomieniem paragrafu 50. zagłosuje miażdżąca większość posłów. Mimo że większość brytyjskiej klasy politycznej dobrze wie, jak absurdalnie kosztowne będzie wyjście ze wspólnego rynku.

Niespodzianki więc nie będzie. Jeszcze raz sprawdza się powiedzenie, że pamiętająca średniowiecze demokracja brytyjska to w istocie „obieralna dyktatura”. Tryby tej machiny smaruje umiejętnie Downing Street. Partia konserwatywna ma w Izbie Gmin zaledwie 16 mandatów przewagi nad opozycją. Rozpadłaby się i być może przegrała wybory, gdyby tylko ktoś z jej liderów zaczął publicznie wątpić w Brexit i otworzył drogę do prawdziwej dyskusji.

Partia Pracy zaś, czyli opozycja, ma się równie dobrze jak w Polsce – skrajnie lewicowy Jeremy Corbyn nurkuje w sondażach popularności i boi się stracić głosy ksenofobicznych przeciwników imigracji. Nie przeszkadza mu to marzyć w jego ulubionym fotelu o demokratycznym socjalizmie, równości i świetlanej przyszłości klasy robotniczej...

Ile będzie kosztować Brexit?

„Twardy” – choć może lepiej powiedzieć: tępy – Brexit bez zachowania statusu kraju wspólnego rynku – a więc taki, który na razie przynajmniej zapowiada May – jest konieczny, by cementować partię rządzącą (i zapewnić torysom lukratywne diety i posady), ale także po to, by zaspokoić populistyczne, ksenofobiczne demony obudzone na angielskiej prowincji i w wielkich blokowiskach angielskich metropolii.

W nacjonalistycznych okrzykach na Wyspach giną głosy rozsądku. Poważne instytuty szacują, że Brexit – kiedy się już zacznie naprawdę – kosztować będzie w sumie (do 2020 r.) nawet 60 miliardów funtów. Oczywiście nie stanie się to z dnia na dzień, a politycy, nie tylko brytyjscy, w dobie polityki „postprawdy” i sondaży myślą niemal wyłącznie o utrzymaniu się u władzy, a nie o interesach kraju. Utrzymanie przy władzy zapewnia na razie zgrywanie twardzieli w telewizji.

Tymczasem ekonomiści, także ci promowani przez mądrą prasę konserwatywną, taką jak „The Times”, nie mają wielu wątpliwości. Gospodarkę brytyjską czeka wysoka inflacja, wyhamowanie wzrostu, a zapewne także recesja. Do tego pustoszejący budżet – obciążony gigantycznym deficytem – nie zdoła pompować pieniędzy na ledwo zipiące szpitale i beznadziejne państwowe szkoły produkujące półanalfabetów. Skok cen w supermarketach – zapewne już rok po Brexicie – uderzy najmocniej w tych, których torysowcy populiści skłonili do „patriotycznego” głosowania za rozwodem z Unią

To wszystko zdrada młodego pokolenia Brytyjczyków, które głosowało w większości za pozostaniem w Unii. Kenneth Clarke – jedyny poseł konserwatywny, który miał odwagę rzucić wyzwanie premier May – uważa, że Brexit jest absurdem, samookaleczeniem brytyjskiej gospodarki i społeczeństwa. Nie on jeden. Kolejne sondaże jeden po drugim pokazują, że bardzo wielu z tych, którzy na Brexit głosowali, już dziś zmieniło zdanie. Dziś Brexit by z pewnością przegrał. Tylko co z tego?

Drugiego referendum nie będzie. Choć zmianę nastrojów widać w wielu okręgach wyborczych. Niektórzy posłowie konserwatywni muszą się gęsto tłumaczyć, dlaczego głosują za Brexitem, i to bez żadnych poprawek zobowiązujących rząd do przedstawienia nowego układu z Europą do aprobaty wyborców w nowym referendum (jedyne, co obiecała May, to debata parlamentarna, ale niestety w „matce demokracji” wygląda teraz często nie inaczej niż w zdominowanej przez jedną partię Polsce).

Buntownicy pod butem

Konserwatystów i Partię Pracy obowiązuje w dzisiejszym głosowaniu surowa dyscyplina partyjna. Wśród torysów narastał bunt. Kilku lub kilkunastu chciało zgłosić poprawki dotyczące statusu imigrantów z Unii mieszkających w Wielkiej Brytanii. Uspokoiłoby to także kilkaset tysięcy Polaków. Premier May uparła się jednak, że nie przyzna tych gwarancji jednostronnie. I zdusiła opozycję w swoim klubie.

W Unii mieszka 900 tys. Brytyjczyków. W Wielkiej Brytanii z kolei aż 3,3 miliona obywateli państw Unii. Brytyjczycy mają w negocjacjach z Unią poza szantażem wojny celnej niewiele mocnych kart. Chcą więc traktować jako dżokera sprawę statusu imigrantów. Oficjalnie oczywiście May zapewnia, że nie ma się o co martwić. Jej zdaniem sprawę Polaków i innych grup imigrantów w Królestwie da się załatwić szybko i gładko. W to można wątpić, choć rzeczywiście trudno sobie wyobrazić, żeby pod koniec dwóch lat negocjacji była wciąż niezałatwiona.

Nie będzie więc mowy o jakichś deportacjach czy masowej odmowie prawa pobytu dla tych, którzy przebywali w Wielkiej Brytanii legalnie parę lat – to byłoby zbyt drastyczne w okresie, gdy rządowi potrzebny będzie spokój.

Demony wyspiarskiej ksenofobii

Ekonomiści ostrzegają, że prawdziwe koszty Brexitu będą ujawniać się dopiero po kilku lub kilkunastu miesiącach. Na razie premier May musi dopiero zgłosić w Brukseli, że Brytyjczycy wychodzą z europejskiego klubu. Zrobi tak, jak obiecywała w marcu. Wówczas klamka zapadnie. Zacznie bić zegar odmierzający czas do największego szaleństwa współczesnej Anglii – wyjścia z klubu, który zbudował potęgę gospodarki tego średniej wielkości państwa ze słabym przemysłem.

Zamykająca się Wielka Brytania przywodzi na myśl okresy ksenofobii, choroby atakującej Wyspiarzy od czasu do czasu: w okresie wojen napoleońskich w portowym mieście Hartlepool mieszkańcy powiesili wyrzuconą z okrętu francuskiego małpkę, uznając ją za szpiega. Ponad dwieście lat później to same podupadłe na skutek globalizacji miasto zagłosowało w dwóch trzecich za Brexitem.

W XIX w. jeden ze słynnych posłów ksenofobów, pułkownik Sibthorp, lubił mawiać, że potrzeba „99 cudzoziemców, by stworzyć jednego porządnego Anglika”. Wbrew takim emocjom w XIX w. Brytyjczycy przyjmowali fale imigracji, a wkrótce potem na przełomie wieków tworzyli pierwsze bojówki ścigające imigrantów w londyńskim East End. W czasie I wojny światowej Anglicy prześladowali mniejszość niemiecką – kopali na ulicy jamniki, rewidowali niemieckie piastunki, które miały nosić pod sukniami bomby, i wybijali szyby niemieckim rzeźnikom. 

Brytyjskie zarozumialstwo, wiara w pozostawanie narodem wybranym i trucizna ksenofobii – to wszystko mieszka gdzieś obok wymuskanych domków z kryminałów Agathy Christie, z wygrzewającymi się na murkach kotami. W okresie II wojny światowej Brytyjczycy walczyli z faszyzmem, a parę lat po wojnie w środku epoki biedy i kartek w kilku miastach brytyjskich doszło do ataków na synagogi – już po epoce Holocastu.

Parę lat później, kiedy zaczęła się imigracja, niektórzy Anglicy wypisywali rasistowskie hasła na hotelikach zrównujące czarnych i Irlandczyków z psami. Brytyjczycy, w większości przecież otwarci na imigrantów, którzy zbudowali potęgę ich kraju, w dużej części bywają nieufni wobec obcokrajowców. Wciąż gnębi ich poczucie rozpadu imperium i paradoksalnie wiara w potęgę ich kraju i gospodarki. Ma ona sprawić, że do handlu z Brytyjczykami rzuci się teraz cały świat, na czele z szykującą się do wielkiej izolacji Ameryką Trumpa. Absurd. Co z tego? Napędzeni przez nacjonalizm Nigela Farage’a konserwatyści mają większość. Kto ma większość, ten ma władzę.

Brexit jest przejawem brytyjskiego szaleństwa. Kiedy za parę lat minie, trudno wykluczyć, że Wielka Brytania będzie zabiegać o specjalne stosunki z Unią. Trochę jak w USA i w Polsce – także w Wielkiej Brytanii droga do lepszej przyszłości prowadzi zapewne przez piekło głębokiego kryzysu. Dopiero tam sfrustrowani wyborcy – być może – przekonają się, jak zwodnicze bywają puste obietnice populistów.

Marek Rybarczyk, autor wydanej właśnie książki „Wszystkie szaleństwa Anglików. Brexit i cała reszta”.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną