Już dawno nic tak nie chwyciło. Przez kilka tygodni w portalach społecznościowych – tylko ona. „Pierwsza babcia”, „matka stanu”, „ta mumia”. „Wolna kobieta, taka, której nie da się do końca kontrolować; niebezpieczna, bo może mieć wymagania, skoro sama wymaga od siebie”. „Panie Macron, niech pan coś zrobi z tą Brigitte!”. Komentatorki, aktorki, celebrytki – jak Eliza Michalik, Paulina Młynarska, Anna Dryjańska, Kataryna; żony przy mężach i matki z głównej roli życiowej – jak Małgorzata Terlikowska; dziennikarze, publicyści – wszyscy o Brigitte. A pod każdym felietonem dziesiątki, setki wpisów. Nawet w memach – ona. Przerobiony dowód osobisty, z datą urodzenia dodającą jej (kolejnych) 10 lat jak burza poszedł po sieci.
W koleinie
To paradoks, bo Brigitte Macron zupełnie nie zapowiadała się na rewolucjonistkę. Dużo młodsza od pięciorga rodzeństwa – i jedyna urodzona po wojnie w rodzinie fabrykantów czekolady, dorastała w Amiens (na północ od Paryża). Miasteczku zniszczonym przez wojnę i wciąż pełnym baraków tkwiących w miejscach domów, których nie odbudowano, za to pod najwyższym wówczas europejskim drapaczem chmur, wieżą Perret, bo „w tych trudnych czasach trzeba było dać ludziom trochę amerykańskości”. Rodzina była tradycyjna, dumna z prowadzonej od XIX w. manufaktury. A domy w Henriville, zwanym złotym kwartałem lokalnej burżuazji – gdzie mieszkali – wszystkie do siebie podobne.
Tak też – po mieszczańsku – wychowywano Brigitte: edukacja u jezuitów, wakacje w pobliskim le Touquet nad morzem, wśród konserwatywnych sąsiadów zjeżdżających na lato. Klasyczny podział ról, typowe kobiece zajęcia. W czasie gdy Francja w najlepsze pławiła się w rewolucji seksualnej firmowanej nazwiskiem imienniczki Brigitte – Bardott (Brigitte z Amiens urodziła się dokładnie wtedy, gdy Bardot stawała się supergwiazdą), przyszła prezydentowa kraju weszła w inny model.