To dopiero dylemat: cieszyć się czy nie cieszyć z przyjazdu amerykańskiego prezydenta? Chyba po raz pierwszy w czasach demokracji musimy sobie takie pytanie postawić. Bo z jednej strony lipcowa wizyta to sukces zabiegów naszej dyplomacji – od MSZ po Pałac Prezydencki. Z drugiej strony ryzyko, bo Donald J. Trump wiele razy udowodnił już, że nie działa tak, jak przystało na „lidera wolnego świata”, a jego ostatnia wizyta w Europie na szczycie NATO tylko podsyciła nieufność wobec niego kluczowych krajów Unii.
Z trzeciej strony: Polska na wielu frontach wygrywa – bo amerykańskie wojska maszerują do nas tysiącami, to u nas powstaną nowe bazy USA i NATO na wschodzie Europy, a nasze zaangażowanie finansowe i operacyjne po stronie Sojuszu oraz USA zdaje się gwarantować przychylność Brukseli, Pentagonu i Białego Domu na długie lata.
Po co Trump przylatuje do Polski?
Trump ma zrobić krótki przystanek w drodze na hamburski szczyt G20. Szczegóły pobytu w Warszawie są właśnie dopinane. Prezydent USA przyleci na szczyt Trójmorza – 12 krajów regionu Europy Środkowo-Wschodniej – który był planowany we Wrocławiu, ale ostatecznie będzie musiał zostać przesunięty do stolicy. Czasu jest mało, ale dla delegacji zagranicznych to nie problem, a Warszawa jest przygotowana.
Choć trudno będzie powiedzieć, że Trump przylatuje wyłącznie do Polski i ze względu na Polskę. Trzeba będzie też przyznać, że pewną rolę w sprowadzeniu Trumpa do Warszawy mogli odegrać inni gracze z regionu – kraje nadbałtyckie czy Rumunia, cieszące się względami Amerykanów na równi, a czasem nawet większymi niż Polska.