Kiedy Donald Trump na początku czerwca ogłosił swoją decyzję o rezygnacji z udziału w porozumieniu paryskim dotyczącym globalnego ocieplenia, bo „został wybrany, żeby reprezentować obywateli Pittsburgha, nie Paryża”, odpowiedział natychmiast Bill Peduto. „Jako burmistrz Pittsburgha zapewniam pana, że pozostaniemy wierni ustaleniom porozumienia, dla naszych ludzi, gospodarki i przyszłości”.
W jego ślady poszło 250 innych amerykańskich głów miast: Nowego Jorku, San Francisco, Chicago, Atlanty. „To sztylet wymierzony prosto w serce Nowego Jorku” – mówił burmistrz NYC Bill De Blasio, przypominając o podnoszącym się poziomie morza i sztormach, których skutki odczuwa też Manhattan i Brooklyn. „To przykre, bo Donald Trump sam pochodzi z Nowego Jorku. Powinien to wiedzieć”.
Spięcie dotyczące walki z globalnym ociepleniem to tylko ostatni z wielu epizodów walki, jaką amerykańskie miasta prowadzą z administracją Donalda Trumpa, choćby w sprawie polityki imigracyjnej. W obecnych zagmatwanych czasach to burmistrzowie i burmistrzynie coraz częściej stają się głosem rozsądku nie tylko w USA, ale także pod innymi szerokościami geograficznymi. Coraz mocniej wybrzmiewa pytanie: czy to miasta mogą dziś ratować nie tylko klimat, ale demokrację w ogóle?
Miasta nieustraszone
Zmarły w kwietniu amerykański politolog i filozof Benjamin Barber pisał w swojej przedostatniej książce „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”: „Państwo narodowe było doskonałym narzędziem uzyskania wolności i niepodległości przez autonomiczne społeczeństwa. Ale absolutnie nie pasuje do naszego nowego świata, nastawionego na budowanie współzależności. Jednocześnie miasto, które było zawsze naturalnym siedliskiem ludzi, miejscem, gdzie rodziła się wspólnota, we współczesnym zglobalizowanym świecie staje się znowu jedyną nadzieją demokracji”.