Brytyjski historyk Paul Kennedy, od lat związany z amerykańskim uniwersytetem Yale, twierdzi, że Amerykanie adoptowali sobie europejską starożytność – z braku własnej. Klasyczne dzieła greckich filozofów, jak przekonuje Kennedy w swojej słynnej książce „Mocarstwa świata. Narodziny – Rozkwit – Upadek”, są znacznie bliższe i z pewnością lepiej znane wykształconym Amerykanom niż Europejczykom. A polityczne rozprawy sprzed dwóch i pół tysiąca lat w większym stopniu ukształtowały amerykański system polityczny niż jakikolwiek inny na Zachodzie.
Nie przypadkiem więc „Wojna peloponeska” Tukidydesa to dziś – jak się zdaje – jedna z najważniejszych książek w Waszyngtonie. „Wojną” zaczytuje się niemal całe najbliższe otoczenie prezydenta Donalda Trumpa. Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego gen. McMaster uważa, że to fundamentalna książka, i cytował ją wielokrotnie w swojej publicystyce. Gen. James Mattis zna Tukidydesa na wyrywki. Do „Wojny” nawiązywał kilkakrotnie podczas przesłuchania w Kongresie przed zaprzysiężeniem na sekretarza obrony. Fascynacji „Wojną peloponeską” nie ukrywa też główny strateg Białego Domu Steve Bannon (przez lata jego mailowym hasłem była „Sparta”).
Pierwszy grecki historyk do tego stopnia zawładnął wyobraźnią Waszyngtonu, że na początku lata został bohaterem nadzwyczajnego posiedzenia Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Najważniejsi ludzie obecnej administracji zaprosili na nie profesora Harvardu i znawcę „Wojny peloponeskiej” Grahama Allisona. Wydał on właśnie książkę o Tukidydesie i twierdzi w niej, że istnieje coś takiego jak „pułapka Tukidydesa”, która bez względu na czasy prowadzi mocarstwa wprost do wojny.