Żeby zrozumieć to, jak Viktor Orbán myśli o polityce, trzeba zrozumieć futbol. 54-letni premier Węgier podporządkował całe swoje życie dwóm namiętnościom: zdobyciu władzy i piłce nożnej. Łączy je nie tylko potrzeba rywalizacji i strzelenia przeciwnikowi „jednej bramki więcej”. Obie wymagają strategicznego myślenia, a tego Orbánowi nie można odmówić. Doskonale wiedząc, że jest jedynie europejskim średniakiem, punkty musi „zdobywać” w spotkaniach z takimi państwami jak Polska.
One posłużą w negocjacjach z Brukselą i znacznie bliższą Orbánowi Moskwą.
Mydlenie oczu
Wzorem Donalda Trumpa Orbán w czasie spotkania ze świtą PiS powiedział dokładnie to, co polski rząd chciał usłyszeć. Podczas konferencji prasowej słyszeliśmy więc o strategicznej współpracy w regionie, niesamowitej polskiej gospodarce i wspólnej polityce antyimigracyjnej. Było trochę o „Europie narodowej” i dziejowej odpowiedzialności.
Naiwnie można by powiedzieć: brawo, nie jesteśmy sami w Europie! Dziś Warszawę i Budapeszt łączą dwie kwestie: sprawa pracowników delegowanych i jasny kurs w sprawie wtrącania się Brukseli w politykę wewnętrzną poszczególnych państw. Jednak w przeciwieństwie do polityków PiS, którzy zdążyli się skonfliktować ze wszystkimi partnerami poza USA i Węgrami właśnie, Orbán jest dużo zdolniejszym dyplomatą, nieuznającym sympatii i antypatii na arenie międzynarodowej. Po dzisiejszym spotkaniu polski rząd prawdopodobnie ogłosi, że idea Międzymorza staje się faktem.
Zapomni o pojednawczym tonie Orbána wobec Angeli Merkel, kiedy mówił, że „Europa może powieść się tylko z silnymi Niemcami”. O zbliżających się wyborach w Czechach, które najpewniej wygra Andrej Babis i jego ruch ANO 2011, z którym stosunki dyplomatyczne trzeba będzie wymyślić na nowo, czy o gigantycznych rosyjskich interesach w Europie Południowo-Wschodniej.