To zwykły przypadek: Debray napisał ostatnią książkę „Cywilizacja. Jak staliśmy się Amerykanami” akurat w momencie, kiedy Francja – najbardziej z krajów europejskich leżąca politycznie i mentalnie na antypodach Ameryki – wybrała Emmanuela Macrona na prezydenta. A Macrona autor nazywa galloricain, to połączenie Gala z Amerykaninem. Dowód drobny, choć wymowny: zaraz po zaprzysiężeniu podczas śpiewania „Marsylianki” Macron trzymał dłoń na sercu, na modłę amerykańską.
Zdaniem Debraya Europa przestała określać swoją istotę i granice – tak przestrzenne, jak i duchowe. A powinna była znaleźć jakiś swój wyraz, reprezentację i sposób, by należycie prezentować się reszcie świata. Promieniować samodzielnie. Ograniczać się do wspólnego rynku to miałkie, żaden pomysł – kpi Debray. Zachód, choć trudno to pojęcie dokładnie zdefiniować, to co innego, to się narzuca samo przez się. I świat zewnętrzny wie, o co chodzi.
Zachód to jednak dziś Ameryka. Przewaga amerykańska jest dla wszystkich oczywista: to jedyne mocarstwo mające bazy wojskowe na wszystkich kontynentach i nawet symbol światowego sumienia – Organizacja Narodów Zjednoczonych – ma swą siedzibę na terytorium USA. Ale nie chodzi o siłę wojskową, tylko o różne postaci softpower – od coca-coli po potężną moc tworu nazywanego skrótem GAFA – od Google, Apple, Facebooka i Amazona – przyjętego dla całej wielkiej technologii. Nawet w dziedzinie duchowej – bo według badań 9 na 10 Amerykanów wierzy w Boga – Amerykanie wysuwają się przed Europejczyków. Ale ich Jezus jest inny niż w Europie, bliższy żartowi, że był pierwszym dobrym menedżerem: wybrał 12 osób z nizin społecznych i stworzył organizację, która podbiła świat.