Na co dzień w Trafficu, popularnym klubie nieopodal placu Aleksandra w centrum Berlina, organizowane są przyjęcia weselne, bale maturalne i imprezy firmowe. W niedzielny wieczór 24 września gospodarzem lokalu jest jednak Alternatywa dla Niemiec (AfD). Powiewają białe i niebieskie baloniki w partyjnych barwach. Zamiast radiowych przebojów słychać niemiecki hymn narodowy. W kulminacyjnym momencie głos zabiera Alexander Gauland, jeden z liderów ugrupowania. 76-latek ma powody do zadowolenia. Tego dnia AfD zgarnęła 12,6 proc. głosów, co przełoży się na prawie sto miejsc w Bundestagu. Gauland, elegancik w nieodłącznej tweedowej marynarce, szybko daje do zrozumienia, że nie ma zamiaru porzucić ostrego języka z czasu kampanii wyborczej. Zapowiada, że on i jego partia „pogonią” kanclerz Angelę Merkel oraz „odzyskają” kraj. Na sali rozlegają się brawa. Ci z gości, którzy wyszli na chwilę na rozległy taras, mogą zobaczyć na dole kilkuset demonstrantów odgrodzonych kordonem policji. „Naziści precz!”, „Cały Berlin nienawidzi AfD!” – skandują zgromadzeni. Alternatywa dla Niemiec nie pierwszy raz budzi skrajne emocje.
Niemcy są podzieleni
Nowe partie nie mają w Niemczech łatwego życia. Wyborcy za Odrą niechętnie eksperymentują i zwykle popierają ugrupowania, które dobrze znają. W latach 60. i 70. w Republice Federalnej liczą się tylko trzy: chadecy (CDU/CSU), socjaldemokraci (SPD) i liberałowie (FDP). Później dołączają do nich jeszcze Zieloni, a po zjednoczeniu Niemiec – postkomuniści. Na prawo od chadeków długo nie ma w Bundestagu nikogo. Aż do teraz.
W lutym 2013 r. profesor ekonomii z Hamburga Bernd Lucke zakłada Alternatywę dla Niemiec. Nowa partia głośno krytykuje wspólną europejską walutę i kroplówkę finansową dla krajów takich jak Grecja.