Banany są wszędzie. Sklepiki, stragany, reklamy. Banany na koszulkach, plecakach, billboardach. Jak każdy owoc, mają swoje odmiany: cavendish, filipino, baby banana. Pierwsze i drugie idą na eksport, banany baby – malutkie – z których miejscowi robią bananowe frytki, zwane patacones, sprzedaje się tylko na rynku wewnętrznym. Mój hotel też „bananowy” – nazywa się Puerto Banana.
Gdziekolwiek się ruszyć poza miasteczko El Guabo w południowo-zachodnim Ekwadorze wzdłuż szosy ciągną się kilometrami plantacje bananowe. Granice między nimi są na pierwszy rzut oka niewidoczne. Pewną podpowiedzią, czy mijamy dużą bogatą czy małą niebogatą plantację, są latające nad nimi awionetki rozpylające owadobójcze chemikalia. Tam gdzie robią opryski, plantacja z pewnością nie jest ekologiczna. Te ekologiczne prowadzą dziś zarówno mali, jak i wielcy producenci. Byłoby błędem sądzić, że jak producent wielki, to od razu nieekologiczny. Wielcy zorientowali się, że przestrzeganie standardów eko to także dobry biznes. Wielu konsumentów w bogatych krajach Północy chce kupować tylko taką właśnie, tj. ekologiczną, żywność.
Wyjaśnijmy od razu: nie należy mylić produkcji ekologicznej z handlem fair trade. Czasem idą w parze, czasem nie. Produkcja ekologiczna (organic) oznacza rezygnację z używania rozmaitych chemikaliów. Niektórzy duzi producenci przyjmują ekologiczne zasady, ale nie dbają o warunki pracy. Ich banany mogą ubiegać się o etykietki organic, lecz nie fair trade, gdyż oni nie są fair wobec pracowników.
Do tej najprawdziwszej republiki bananowej – bez żadnych politycznych metafor – pojechałem jako wolontariusz jednej z organizacji promujących sprawiedliwy handel i odpowiedzialną konsumpcję w krajach Północy.