Rankiem 31 października na drzwiach wejściowych centrum meblowego „Moskwa” w Irkucku zawisł świński łeb. Na czole zwierzęcia ktoś wyrył nożem gwiazdę, a do pyska wsadził kartkę z napisem: „Propozycja wciąż aktualna. Gódź się”. Adresatem listu był zapewne właściciel centrum Dmitrij Tołmaczew. Ten irkucki przedsiębiorca znany jest w mieście jako Che Guevara – m.in. nosi beret z gwiazdą, taką samą jak ta wyryta na świńskim łbie.
Cztery dni później w centrum odbyło się spotkanie z opozycjonistą Aleksiejem Nawalnym. Od dawna starał się u władz miasta o pozwolenie na organizację mityngu. Odmawiano mu ponoć 50 razy, dlatego z ochotą przystał na propozycję Tołmaczewa, żeby z mieszkańcami Irkucka spotkać się w „Moskwie”. Podczas spotkania nazwał mera miasta złodziejem i bandytą.
Nawalny prowadzi kampanię przed marcowymi wyborami prezydenckimi. Jego hasło to walka z korupcją i arogancją władzy. Tołmaczew od lat zmaga się z nimi w Irkucku. Miasto próbowało przejąć jego lokal, ale biznesmen się postawił i teraz ciągany jest po sądach. Prześladowca Tołmaczewa to mer Irkucka, dobry znajomy prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej Jurija Czajki. Zaś demaskatorem Czajki i jego korupcyjnych powiązań jest właśnie Nawalny. Dlatego nie dziwi ani sympatia Tołmaczewa dla Nawalnego, ani koincydencja między świńskim łbem a wiecem wyborczym opozycjonisty.
Nawalny jest chyba pierwszym opozycyjnym politykiem w Rosji, który swój przekaz oparł na tym, co ludzi boli najbardziej. Nie walczy o abstrakcyjne prawa człowieka czy wolną prasę, tylko mówi jasno: klasa polityczna kradnie wasze pieniądze i dlatego wam żyje się gorzej. Na organizowane przez jego sztab spotkania przychodzą ludzie, którzy dotychczas stali z dala od polityki. Nawalny objeżdża teraz cały kraj, następnego dnia po Irkucku był w Kemerowie. Mimo że to bastion rządzącej Jedynej Rosji, która zgarnia tu ponad 70 proc. głosów, i mimo że wiec odbył się daleko od centrum, przyszło kilkaset osób. Tak jest wszędzie, choć informacje o jego spotkaniach rozchodzą się tylko w internecie, a Putin i jego współpracownicy udają, że Nawalny nie istnieje.
Nawalny w natarciu
Antykorupcyjna krucjata Nawalnego trafia w czuły punkt systemu władzy. Wypuszczony wiosną filmik pokazujący nielegalny majątek premiera Dmitrija Miedwiediewa – od willi w Rosji i Toskanii po wyjątkowo drogie buty sportowe – obejrzało ponad 20 mln ludzi, a demonstracje zorganizowane na fali oburzenia tym filmem odbyły się w całej Rosji.
Zdarza się, że uczestnicy antykorupcyjnych manifestacji kończą w areszcie. Wielokrotnie zamykano samego Nawalnego. Najczęściej za nawoływanie do nielegalnego zgromadzenia. Z ostatniej odsiadki wyszedł 22 października. Kilka dni wcześniej szefowa Centralnej Komisji Wyborczej zapowiedziała, że nie będzie mógł wystartować w wyborach prezydenckich, bo ciąży na nim wyrok w zawieszeniu. Nawalny twierdzi, że sprawa, w której go skazano, jest polityczna. Odwoływał się wielokrotnie, także do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który przyznał mu rację. Nie wiadomo, czy polityk zostanie dopuszczony do udziału w wyborach.
Ponoć właśnie z powodu niejasnej przyszłości politycznej Nawalnego swój start ogłosiła Ksenia Sobczak. 36-latka tłumaczy, że kandyduje, by ludzie mogli zagłosować „przeciw wszystkim”. Od 2011 r. pokazuje się na demonstracjach opozycji, także u boku Nawalnego, ale do tej pory nie zajmowała się czynnie polityką. Jest dziennikarką liberalnej telewizji Dożd i celebrytką znaną z ostrych antykremlowskich wystąpień. Ale również z tego, że wyrastała blisko Władimira Putina, który pracował w merostwie Petersburga w czasach, gdy jego szefem był ojciec Kseni Anatolij Sobczak. „Władymir Władymirowicz pijał u nas w kuchni herbatę” – opowiadała matka Kseni, tłumacząc, dlaczego jej córka nie czuje strachu przed Putinem.
Wiadomość o starcie Sobczak antykremlowskie środowiska przyjęły chłodno. Wielu uznało, że jej kandydatura to wyreżyserowany projekt władzy, genialna zagrywka Kremla mająca skompromitować opozycję. O ile Nawalnemu udało się zbudować wizerunek zwykłego Rosjanina, o tyle Sobczak kojarzona jest głównie z awanturek z innym gwiazdami Instagrama o to, która z celebrytek ma więcej cellulitu na udach. Jej ostre i faktycznie niezłe telewizyjne wywiady polityczne mają niszową publiczność, a jej wysokie miejsce na liście „Forbesa” skutecznie zniechęca wyborców. Z punktu widzenia Kremla to idealna kandydatka, by utrwalić w narodzie obraz opozycji jako wielkomiejskich snobów zainteresowanych błyszczeniem na salonach, zblatowanych z elitą władzy.
Artyści w kontrze
Za oderwanych od rzeczywistości często uchodzą protestujący przeciwko polityce Kremla artyści. Zwykli Rosjanie z mieszaniną rozbawienia i zgorszenia patrzyli na takie akcje kolektywu Wojna, jak przeprowadzony w przeddzień wyborów prezydenckich 2008 r. happening „Pier... się za następcę Niedźwiadka”, w czasie którego kilka par uprawiało seks w moskiewskim muzeum przyrodniczym. Osoby spoza kręgów krytyków sztuki zainteresowane były raczej aspektami techniczno-erotycznymi akcji niż jej politycznym przesłaniem: że Miedwiediew jest tylko figurantem. Do szerszej publiczności przemówił jeden z kolejnych performance’ów grupy – wielki penis wymalowany w 2010 r. na moście zwodzonym w Petersburgu. Gdy most się podnosił, penis stawał dokładnie na wprost budynku FSB.
Z mieszaną reakcją zwykłych Rosjan spotkała się również słynna akcja Pussy Riot w moskiewskim soborze Chrystusa Zbawiciela w 2012 r. Przy ostrych dźwiękach artystki zaśpiewały tam piosenkę „Bogurodzico, przegoń Putina”, za co później Putin przepraszał wszystkich „zwykłych” Rosjan. Z poparciem dla zespołu wystąpił wówczas Piotr Pawleński z głośną – znów tylko w intelektualnych kręgach – akcją „Szew”. Ten petersburski artysta w trakcie procesu grupy zaszył sobie usta i stanął w miejscu publicznym z plakatem: „Akcja Pussy Riot była tylko kolejnym wykonaniem ważnej woli Jezusa Chrystusa”.
Później jeszcze Pawleński m.in. leżał nagi, zawinięty w drut kolczasty przed budynkiem petersburskiej rady miasta, przybijał sobie mosznę do bruku na placu Czerwonym, popierał ukraiński Majdan i protestował przeciwko wykorzystywaniu psychiatrii w celach politycznych, odcinając sobie kawałek ucha. Najbardziej dumny jest z akcji „Zagrożenie” z 2015 r., która polegała na podpaleniu drzwi do siedziby FSB na Łubiance.
Po każdym wystąpieniu artystę ściągała policja, rosło grono zainteresowanych jego twórczością inteligentów, a wśród prostych Rosjan przekonanie, że większość protestujących przeciw Kremlowi to błazny i dziwaki. Za podpalenie drzwi do budynku FSB Pawleńskiego skazano na wysoką grzywnę, ale wiosną 2017 r. artysta wyjechał do Francji, gdzie dostał azyl polityczny. W połowie października podpalił drzwi Banku Francji w ramach swojej kolejnej akcji „Ogień rewolucji”.
Awangardowi artyści i ich niezrozumiałe dla znacznej części społeczeństwa akcje są na rękę obozowi władzy. Przez wiele lat rządowa propaganda utrzymywała ludzi w przekonaniu, że polityka to brudna sfera i nie ma co się do niej mieszać. Rosyjski politolog Władimir Sołowiej mówi wręcz o „planowanej apolityczności” rosyjskiego społeczeństwa. Jego zdaniem sukces Putinowskiego systemu bierze się z niepisanego układu między władzą i społeczeństwem: my mamy znacznie więcej od was, ale wam też się coś niecoś należy. Żyjcie, bądźcie szczęśliwi, ale politykę zostawcie nam. Dopiero spadek cen surowców, dewaluacja rubla, a co za tym idzie wzrost cen w sklepach i szereg innych problemów ekonomicznych mogą zachwiać tym systemem.
Jeszcze niedawno Rosjanie nie chcieli zmian. Jednak nagła obniżka standardów życia wyrywa niektórych z apatii skuteczniej niż cenzura w mediach i aresztowania opozycyjnych polityków. Protesty o podłożu ekonomicznym mają największy potencjał. Nie tylko antykorupcyjna kampania Nawalnego, także z pozoru branżowy i pozbawiony politycznych haseł sprzeciw tirowców. Rządowe media starają się go ignorować, ale protesty trwają już drugi rok.
W 2014 r. rząd wprowadził nowy system opłat za użytkowanie tras federalnych. Obsługę „Płatona” (od: opłata za tony) zlecił bez przetargu konsorcjum tworzonemu przez państwową firmę Rostech i Igora Rotenberga, który jest synem oligarchy i bliskiego przyjaciela Putina. Nowe opłaty dla wielu właścicieli firm transportowych oznaczały bankructwo, a dla kierowców bezrobocie albo głodowe wynagrodzenia.
Determinacja protestujących zaskoczyła władzę. Kierowcy i właściciele firm przewozowych zaczęli głośno zadawać niewygodne pytania: co się dzieje z pieniędzmi z podatków? Na co idą pieniądze za akcyzę na paliwo?
Na początku 2016 r. w Kemerowie ktoś rzucił koktajlem Mołotowa w biuro obsługi systemu „Płaton”, wiosną 2017 r. kierowcy nadal protestowali, od Kaliningradu, przez Jekaterynburg, aż po Władywostok. W internecie pojawiały się kolejne filmiki z miejsc akcji.
Putin niechętnie podejmuje temat „Płatona”. Premier i minister transportu unikają bezpośrednich rozmów z protestującymi, na pierwszą linię konfliktu wypychając regionalnych urzędników. Nękanie, spisywanie i wezwania protestujących na nieformalne rozmowy nie zdusiły oporu.
Protestują przewoźnicy
Protesty kierowców są ważnym zjawiskiem w rosyjskiej polityce wewnętrznej – po raz pierwszy od dawna na taką skalę zbuntowali się drobni przedsiębiorcy. Tirowcy to nie ekscentryczni artyści i celebryci, ale sól ziemi, ludzie o swojskich fizjonomiach i dłoniach zniszczonych ciężką pracą. Raport Centrum Lewady pokazuje 70-procentowe poparcie moskwian dla ich akcji, mimo że zagrozili paraliżem komunikacyjnym stolicy.
Bunt przewoźników pokazał również, że za masowymi protestami wcale nie muszą stać znani liderzy demokratycznej opozycji. W wykorzystywaniu społecznego niezadowolenia coraz sprawniejsza jest skrajna prawica. Dowód to ostatnie protesty radykalnych prawosławnych aktywistów przeciwko filmowi „Matylda” o romansie kanonizowanego cara Mikołaja II z primabaleriną.
Najważniejszym ulicznym rytuałem nacjonalistów jest Russkij Marsz. Odbywa się zawsze 4 listopada, w dniu Święta Jedności Narodowej, czyli w rocznicę wypędzenia z Kremla polskich okupantów w 1612 r. Te coroczne pochody przypominają polskie Marsze Niepodległości. Pełno tam kibicowskich szalików, a nad głowami zakapturzonych młodzieńców powiewają flagi z krzyżami celtyckimi oraz „imperki”, stare żółto-czarno-białe flagi Imperium Rosyjskiego. Uczestników marszu łączy negatywny stosunek do „systemu” i politycznych elit. No i tęsknota za wielkim imperium, mimo że jego przyszły kształt każdy widzi inaczej.
Władza stara się neutralizować Russkij Marsz. Przekupuje część jego liderów państwowymi posadami, innych aresztuje. W tym roku nieliczna i skłócona grupa nacjonalistów wyszła na ulice z postulatami odejścia Putina i całej rządzącej ekipy. I dlatego władza zagrała z Russkim Marszem znacznie ostrzej niż dotychczas. Jeszcze przed rozpoczęciem pochodu policja dość brutalnie zatrzymywała uczestników. Wszystko w związku z rzekomym przewrotem, do jakiego miała się szykować organizacja Artpodgotowka. Pod koniec października sąd w Krasnojarsku uznał ją za ekstremistyczną i zakazał jej działania. Do mediów trafiła informacja, że osoby związane z Artpodgotowką na 4 i 5 listopada zaplanowały ataki na budynki administracji i policjantów. Lider organizacji Wiaczesław Malcew już latem uciekł za granicę.
W Moskwie urządzono wielkie widowisko. W niedzielę policja otoczyła pl. Maneżowy w centrum i wyłapywała podejrzanych o próbę rozpoczęcia zamieszek. Wśród zatrzymanych znaleźli się uczestnicy odbywającej się w okolicy konferencji i kilku małolatów ganiających ze smartfonami w poszukiwaniu pokemonów. Tymczasem rządowa Rossija24 informowała widzów, że zduszono w zarodku próbę przewrotu przygotowanego przez Malcewa i jego mocodawców. W całej Rosji zatrzymano około 400 osób.
Protesty jak spektakle
Nawet jednak przychylne władzy media sceptycznie traktują doniesienia o udaremnionej próbie przewrotu. Malcew od dawna głosił, że w stulecie bolszewickiego przewrotu w Rosji wybuchnie kolejna rewolucja. Ale cała Artpodgotowka to tylko należący do niego kanał na YouTube, wokół którego wyrosło środowisko bliskich mu w poglądach, często radykalnych subskrybentów. Trudno jednak nazwać to organizacją.
Jak widać na przykładzie Artpodgotowki, rosyjska władza skutecznie produkuje rzeczywistość polityczną. Wobec groźby narastających protestów ktoś uznał, że rewoltę najbezpieczniej zainscenizować, a potem pokazowo zdusić. A na koniec wprowadzić Putina, który wreszcie ogłosi, że ubiega się o kolejną kadencję, po czym wygra w cuglach i niczym mąż opatrznościowy uspokoi sytuację.
W rosyjskim życiu politycznym nie brakuje tych, co wszystkie protesty uważają za wyreżyserowany spektakl. Rządowa propaganda robi wiele, żeby taki wariant wydawał się prawdopodobny. Utrzymuje ludzi w przekonaniu, że za wszystkim stoją jakieś tajemnicze siły. Mistrzem podsycania teorii spiskowych jest sam Putin. Ostatnio niby mimochodem ostrzegał obywateli, że zagraniczni agenci próbują kopiować rosyjski materiał genetyczny. Cel takich zabiegów jest jeden: zdezorientować ludzi, bo – jak tłumaczył Peter Pomerancew – „skoro każdy może być agentem, lepiej się do polityki nie mieszać, siedzieć w domu, jeździć na daczę, kopać kartofle, łowić ryby”. Jakkolwiek by jednak rząd starał się manipulować opozycją, gniew części społeczeństwa jest autentyczny, a portfele większości faktycznie coraz mniej zasobne. Mimo to machina wieców Nawalnego, nawet wspierana przez tirowców, raczej nie odbierze kolejnego zwycięstwa Putinowi.