Berkeley, stan Kalifornia. Kiedyś wykładał tu Czesław Miłosz, a zbuntowana młodzież okupowała uniwersytet i walczyła o park z deweloperami. Teraz znów dzieje się tu społeczna historia Ameryki. Przed sklepem z marihuaną przy alei San Pablo stoi kolejka. Ludzie w różnym wieku, różnego koloru skóry, różnego statusu społecznego. Z drogiego czerwonego auta wysiada azjatycka para: dorosły syn z mocno starszą matką. Dołączają.
Kolejka jest w dobrym humorze. Posuwa się szybko. W drzwiach wejściowych uśmiechnięty Afroamerykanin prosi o okazanie dokumentu tożsamości. Żeby wejść do środka, trzeba mieć co najmniej 21 lat. Potem klienci ustawiają się w drugiej kolejce: do lady.
Konkretny produkt można wybrać wcześniej, na monitorze, zaraz za wejściem. Można też przy ladzie, gdzie obsługa odpowie na pytania. Klienci medyczni stoją w osobnej kolejce, ale muszą przedstawić kartę kalifornijskiego Departamentu Zdrowia Publicznego lub zaświadczenie lekarskie. Klienci komercyjni też wiedzą, po co przyszli. Wielu z nich jeszcze przed wejściem do sklepu dzieli się wspomnieniami sprzed „uwolnienia konopi”. Teraz chętnie zapłacą 15 dol. za legalnego skręta.
Zielona żyła złota
Zmiana nastawienia – a w konsekwencji też prawa – zabrała zwolennikom pełnej legalizacji obrotu marihuaną długie lata. Argumentowali, że chodzi nie tylko o wolny handel, ale też o poszerzenie swobód obywatelskich i poprawę poziomu opieki zdrowotnej. W listopadzie 2016 r. cel osiągnęli. W stanowym referendum obywatele Kalifornii przyjęli propozycję nr 64, aby zioło i jego uprawę zdepenalizować i zezwolić na komercyjną sprzedaż marihuany osobom w wieku co najmniej 21 lat. To prawo weszło w życie z Nowym Rokiem. Sprzedaż ruszyła i w już działających „punktach medycznych”, takich jak ten w Berkeley, i w ponad 60 sklepach, które uzyskały licencję stanową i lokalną.