Milosz Zeman po raz drugi wygrał powszechne wybory i będzie przez kolejnych pięć lat prezydentem Czech. Charakterologicznie jest całkowitym przeciwieństwem prezydenta Havla, częściej porównuje się go do Trumpa. Wulgarny i nieobliczalny knajpiany trybun, w dodatku populistyczny i prorosyjski. Według sondaży szedł bardzo długo niemal łeb w łeb ze swoim konkurentem prof. Jirzim Drahoszem. Wygrał niewielką przewagą: 51,37 do 48,63 proc., czyli różnicą ok. 150 tys. głosów. Zeman, reprezentujący przecież establishment, stanął na czele niezadowolonych. Wygrał tam, gdzie dominuje przemysł, budownictwo, rolnictwo. Mieszkający tam ludzie czują znacznie większy strach przed globalizacją. A socjolog Daniel Prokop twierdzi, że „wybory wygrały Zemanowi gminy, w których najwięcej mieszkańców jest dotkniętych postępowaniami komorniczymi”. Prokop uważa, że tam przewaga Zemana była tak znaczna, że gdyby nie mieszkańcy tych miejscowości, to ustępujący prezydent by przegrał. To paradoks, ponieważ to właśnie Zeman przed laty jako premier przeforsował ustawy, które sprawiły, że ludzi zadłużonych i zagrożonych egzekucjami komorniczymi jest dziś w Czechach tak wielu.
Nowy prezydent zapewne utrzyma ruch polityczny ANO Andreja Babisza przy władzy, choć ten nie uzyskał wotum zaufania. Na wniosek Zemana premier Babisz rządzi jednak krajem i teraz prawdopodobnie uzyska ponowną nominację. Choć nie obejdzie się bez ustępstw i uwzględnienia interesów prezydenta przy tworzeniu gabinetu. Zeman zbliży też Czechy do państw Grupy Wyszehradzkiej w sprawie obrony granic i twardej polityki imigracyjnej. I zasili krytyków wielokulturowego modelu promowanego na Zachodzie, ale mocnego sojuszu między nim a polskim rządem raczej nie będzie, bo czeski prezydent jest pragmatykiem, bez skłonności do religijno-patriotycznych uniesień.