To był dom zła. Takiego szoku liberalna Kalifornia dawno nie przeżyła. W mieście Perris pod Los Angeles małżeństwo Turpinów maltretowało trzynaścioro własnych dzieci. Najmłodsze ma dwa lata, najstarsze 29, sześcioro poniżej 18. Jedno z nich, 17-latka, zorientowała się, że rodzice chcą się przenieść do innego stanu, gdzieś z dala od ludzi. Uciekła przez okno i zaalarmowała policję. Uratowała siebie i rodzeństwo być może w ostatniej chwili.
Podzielone na małe grupy dzieci Turpinów trzymane były w pokojach, wśród własnych odchodów. W domu i na posesji walały się martwe psy i koty. Żywe były lepiej karmione niż dzieci. Rodzice przywozili do domu przysmaki i zabawki, umieszczali je tak, by dzieci na nie patrzyły, lecz nie wolno im było po nie sięgnąć. Do tortur psychicznych i chronicznego niedożywienia dochodziło bicie, na przykład za mycie rąk powyżej nadgarstków.
Dzieci mogły wziąć prysznic raz w roku. Nie zabierano ich do dentysty, do lekarza raz na cztery lata – ale tylko we wcześniejszym okresie, w Teksasie, kiedy ich izolacja nie była tak ścisła. Niektóre chodziły nawet wtedy do szkoły, były lubiane, najstarsze dziecko, chłopiec, wyróżniało się w nauce.
Bo miały być hitem TV
Kiedy w połowie stycznia policja weszła do domu, zastała niektóre dzieci przykute do łóżek. Były odcięte od radia, telewizji, komputerów, komórek. Dla „bezpieczeństwa” rodzice narzucili im nocny tryb życia. Na upublicznionych zdjęciach wyglądają jak normalna rodzina. Wycieczka do Disneylandu, odnowienie przysięgi małżeńskiej. Ale gdy przyjrzeć się uważniej, coś nie gra. Na jednej z fotografii dziewczynki i chłopcy wyglądają jak klony. Na innej są ponumerowane jak rzeczy. Na identycznych ubraniach mają naszywki: „Thing 1”, „Thing 2”, „Thing 3”.